Jak wycięto mi raka?
Pozbawioną kolczyków i jakiegokolwiek zapachu przez medyczny środek myjący, ubraną w wiązaną z tyłu koszulę i białe pończochy uciskowe, łączącą paniczny strach przed śmiercią z nadzieją na zupełnie nowe, odważne i asertywne życie, zaprowadzono mnie na salę operacyjną. Było trochę jak w serialach medycznych – seledynowa krzątanina przy mocnym świetle i moim odliczaniu od dziesięciu do zera. Zasnęłam chyba przy „osiem”. Gdy już spałam, zrobiono mi cztery około centymetrowe nacięcia: tuż pod pępkiem, dwa nieco niżej, po bokach i jedno zaraz nad linią włosów łonowych – operację przeprowadzano bowiem laparoskopowo. Następnie mój brzuch napompowano gazem, by w środku zrobiło się odpowiednio dużo miejsca do działania.
Pierwszym wetkniętym przez dziurkę narzędziem była dająca kilkukrotne powiększenie kamera ze światełkiem, czyli tak zwany trokar optyczny. Kolejne wprowadzane trokary dawały możliwości cięcia, rozdzielania, szycia. Przez kolejnych kilka godzin po kolei usuwano mi te fragmenty ciała, do których komórki nowotworowe mogły już dotrzeć, a bez których można żyć. Odciętą macicę, wraz z szyjką, wyjęto przez pochwę. Jajowody usunięto, a pozostawione, wciąż zdolne do wytwarzania ważnych hormonów jajniki przyszyto nieco wyżej, by ewentualnie zaordynowane naświetlanie ich nie zniszczyło. Wycięto też garstkę innych tkanek. Waginę skrócono o prawie jedną trzecią i zaszyto na górze, po czym przytwierdzono ją tak, by nie wypadała. Dlaczego usunięto aż tyle, skoro rak był zlepkiem komórek wielkości paznokcia, nawet nieuformowanym w guz? No cóż, nowotwór złośliwy jest po prostu tak niebezpieczny… Najniebezpieczniejsza dla mojego życia część operacji dotyczyła jednak węzłów.
W poprzednich odcinkach pisałam, że o swoim raku dowiedziałam się w sumie sześć razy: pierwsze dwa dzień po dniu, od dwojga lekarzy przy odczytywaniu najgorszego z możliwych wyników cytologii (opisywałam to w odcinku numer dwa), następny, trzeci, z badania histopatologicznego po zabiegu konizacji (o tym pisałam w odcinku trzecim). Czwarty raz miał być tym, który wreszcie w pewny sposób określi stadium mojej choroby i tym samym wskaże oparte na statystykach rokowania. W tym celu wszystko to, co ze mnie wycięto, musiano wysłać do laboratorium i sprawdzić pod mikroskopem kawałeczek po kawałeczku. Nowotwór złośliwy rozrasta się jednak nie tylko miejscowo, naciekając okolice swojego pierwszego miejsca podziału komórek. Niestety rak lubi również podróżować naczyniami krwionośnymi i limfatycznymi – i to też trzeba było sprawdzić, żeby określić stopień zaawansowania choroby.
Podczas operacji usunięto mi więc pachwinowe węzły chłonne – by histopatolog sprawdził, czy są w nich komórki nowotworowe. Samo usuwanie jest ryzykowne – węzły chłonne ścina się z dużych, ważnych dla życia naczyń krwionośnych. Nieumyślne przecięcie takiego naczynia może skończyć się krwotokiem nie do zatrzymania (dlatego na wszelki wypadek nagrałam film pożegnalny, o którym pisałam w poprzednim odcinku). Podczas mojej operacji zastosowano jednak specjalny kontrast, który wskazał tak zwane węzły wartownicze, czyli te, do których jako pierwszych trafiłby rak. Usunięte z mojego ciała wartowniki sprawdzono od razu, w trakcie operacji. Na koniec w moim brzuchu umieszczono wystającą na zewnątrz rurkę, która miała pomóc usunąć resztki krwi oraz wskazać ewentualny krwotok wewnętrzny po operacji. Zrobione w brzuchu dziurki zaszyto (za wyjątkiem tej, z której wystawał dren) i zaklejono dużymi plastrami. Tak przygotowaną, z cewnikiem, pod kołderką, przewieziono mnie do sali pooperacyjnej.
Po ponad sześciu godzinach od odliczania od dziesięciu w dół obudziłam się, czując fizyczną niemoc, poplątanie myśli i potworną suchość w ustach. Z tamtych chwil niewiele pamiętam. Wiem, że wciąż pytałam, czy wszystko się udało i czy żyję. Kiedy wróciłam do swojej sali, od razu przybiegł lekarz, by powiedzieć mi, że operacja przebiegła pomyślnie, a węzły chłonne okazały się czyste. Z braku przerzutów cieszyłam się tak bardzo, że po moich policzkach zaczęły płynąć ciepłe łzy (wtedy nikt nie mógł wiedzieć, że rak nadal jest w moim ciele – napiszę o tym w kolejnych częściach). Po chwileczce wpuszczono Maćka. Nie mogłam podnieść głowy, by zobaczyć, jak wygląda mój brzuch, więc poprosiłam, by Maciek odsunął kołdrę i zrobił mi zdjęcie – to, które jest na okładce postu i które do dziś pomaga mi przypominać innym o badaniach profilaktycznych.
Wiele osób widzi na tej fotografii cierpienie. Ja jednak jestem tu po prostu ledwo przytomna. Po mojej lewej stronie stała pompa, wtłaczająca we mnie jakiś opiat, odejmujący ból i dodający sztucznego dystansu. Co zabawne, środek działał na mnie tak mocno, że – zupełnie nietrzeźwa – wkrótce zaczęłam pisać wiadomości do różnych osób, zdając relację i zapraszając do szpitala. Kiedy jednak dawka w pompie dobiegła końca i przeszłam na zwykłe leki przeciwbólowe, wróciłam na ziemię. Byłam bardzo słaba. Nie mogłam podnieść głowy czy pełnego kubka. Nie byłam w stanie czytać, wciąż przysypiałam. Miałam jednak wilczy apetyt – kiedy tylko dostałam zielone światło, co rusz sięgałam po przyniesione mi owoce, kotlety, sery, krakersy czy żelki. Jadłam i jadłam. Nawet z drzemek budziłam się co kilkanaście minut, by włożyć sobie do ust plaster sera lub kilka orzechów.
O kolejnych, dziwnych dniach, jeszcze dziwniejszym powrocie do domu, wyniku histopatologii wyciętej macicy, przerzutach, chemii, naświetlaniu i nowym życiu opowiem Ci w kolejnych odcinkach. Dziś jednak chciałabym Ci jeszcze powiedzieć, że wtedy, po wybudzeniu się z operacji i odzyskaniu trzeźwości umysłu, momentalnie wróciłam do swoich myśli tuż sprzed operacji. Choć nie umiałam podnieść pełnego kubka czy własnej głowy, wewnątrz siebie czułam jakąś nową, ogromną siłę. Wiedziałam, że niezależnie od tego, w jakim stopniu i jakim terminie wrócę do swojego życia, będę realizowała je inaczej – tak jak postanowiłam przed wyjazdem na salę operacyjną (zobacz ostatni odcinek, ten ze zdjęciem z kolczykami na dłoni). Wiedziałam, że ze szpitala wyjdę po radość, zatracanie się, spełnianie marzeń, akceptację siebie i nieprzeznaczanie swojego czasu ludziom, dla których nie ma miejsca w moim życiu. Że zamiast sobie wyrzucać, będę żyła własnym życiem, tu i teraz. Bo to mi się należy. Nie dlatego że miałam raka. To się po prostu, tak z zasady należy każdemu. Tobie też.
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)