O tym blogu
Czym się zajmujesz? Gdy ktoś zadaje mi to pytanie, zwykle popadam w konsternację, dukając, że to mnóstwo gadania, poza tym i tak nikt nie da temu wiary.
Swój pierwszy urlop dziekański przepracowałam jako kontrolerka jakości w angielskiej fabryce ciastek mięsnych. Codziennie, kwadrans przed szóstą rano odbywałam przechadzkę po wielkich chłodniach, by spróbować wszystkich pięciodniowych gulaszy i w ten sposób określić, czy nadają się do użycia. W tamtej pracy miałam też takie obowiązki jak rysowanie ciastek lub obliczanie średniej ilości pieczarek. Mimo to, tamten rok wspominam jako jeden z tych najmniej dziwacznych. W kolejnych latach zamknęłam narzeczonego w worku na zwłoki, robiąc zdjęcie do swojego projektu doktorskiego, nakręciłam dokument dla Monaru, zaprojektowałam okładkę albumu hip-hopowego, zorganizowałam osiem festiwali charytatywnych, wyekstrahowałam postać złodzieja malarstwa z nagrania monitoringu, byłam biegłą sądową oraz zrealizowałam wideoart „Gender”, który leciał na najważniejszych festiwalach oraz w… państwowej telewizji.
Najśmieszniej wyglądałam po leśnej walce w sześćdziesięciu kilogramach mąki pszennej podczas pleneru Łódzkiej Filmówki. Najbardziej wynudziłam się, projektując apteczne gazetki handlowe, etykietę wina i księgę znaków firmy robiącej spryskiwacze ogrodowe. Najobficiej spociłam się, nagrywając pierwszy odcinek mojej audycji radiowej o psach. Był lipiec, padła klimatyzacja. W studio, w upale byłam ja, trójka moich gości i pięć charczących buldogów francuskich. Najbardziej zmokłam, kręcąc teledysk hardstyle’owy, który nigdy się nie ukazał. Gdy nad ranem pod wiaduktem pobieżnie osuszaliśmy sprzęt filmowy za setki tysięcy złotych, przyjechała policja, mając nas za złodziei.
Byłam wokalistką w kilku zespołach i w dwóch produkcjach breakbeatowych. Współorganizowałam dziesiątki imprez z alternatywną muzyką elektroniczną. Reżyserując autorskie teledyski muzyczne, nadzorowałam udawanie zakopywania trupa w lesie zimą, skakanie po spalonym samochodzie oraz układ taneczny, wykonywany przez kobiety wychodzące w nocy z jeziora. Utknęłam na dachu, prowadząc dla studentów prywatnej szkoły fotografii zajęcia z filmów z BMX-owymi wyczynami, jechałam Rosomakiem i schodziłam na linie sto czterdzieści metrów w dół po stromej ścianie kamieniołomu, ucząc wojskowych filmowania. Do mojej audycji radiowej o sztuce zaprosiłam dziekana państwowej uczelni i wkrótce zaczęłam tam wykładać, prowadząc przedmioty, których wyjaśnienie idzie mi równie rozlaźle co odpowiedź na pytanie, czym się zajmuję. Uczę bowiem młodych artystów, jak nie wstydzić się swojej profesji, czerpać osobiste korzyści z tworzenia, dać sobie radę w świecie nieprzychylnym sztuce i jeszcze na tym zarobić. Skomplikowana sprawa. Znowu.
W życiu prywatnym też nie narzekam na nudę. Byłam na mnóstwie podmiejskich rave’ów. Mieszkałam w domu, w którym robiliśmy takie imprezy, że pewnego razu pijany gość o wykształceniu architektonicznym ostrzegł nas, że ciężar osób przebywających na schodach stanowi realne zagrożenie. W towarzystwie śmietanki polskiej fotografii popijałam wódkę wódką, będąc święcie przekonaną, że to drugie łagodzi pieczenie po pierwszym. W przeciągu jednego roku byłam tak bogata, że na mojej łazienkowej półce stał krem za pół tysiąca złotych, i tak biedna, że chodziłam autentycznie głodna. Bywało, że rano w garsonce i szpilkach ściskałam dłonie naprawdę ważnych osób, a wieczorem w podartych kabaretkach darłam się w środku dziczy, nie pytaj, w jakim stanie. Tak, wiem, ja też nie mogę w to wszystko uwierzyć.
Najbardziej szokujące jest jednak to, że dopiero po tym wszystkim, w kwietniu 2018, gdy już śmiało przekroczyłam trzydziestkę, moje życie zaczęło się naprawdę. Nie, nie zaproszono mnie wtedy do wyjątkowego projektu, nie przyznano Oscara, nie urodziłam dziecka, nie wygrałam miliona. Tego, co się wydarzyło, wcale nie można zaliczyć do spełnionych marzeń. Zachorowałam na raka. Pieprzonego raka szyjki macicy.
Moment, mylę się, przecież w tamtych tygodniach nie żyłam wcale. Od pamiętnego kwietniowego wtorku, gdy odebrałam telefon o złym wyniku cytologii, do dwudziestego maja czas upływał mi na malignie histerii i paniki. W przeddzień operacji wydarzył się jednak przełom. Siła nowej, pełnej życia świadomości uderzyła w każdziusieńką część mnie. Nagle, w obliczu śmierci, zrozumiałam, że teraźniejszość, mimo iż tak szybko przeciekająca przez palce do przeszłości i tak łatwo mylona z przyszłością, istnieje, ba, jest wszystkim, co mamy. Że można być absolutnie szczęśliwą i doceniać każde jedno uderzenie własnego serca. Nazajutrz, po operacji, zaczęłam więc nowe życie. Życie po raku.
Życie po raku to coś absolutnie wspaniałego. Nie marnuje się ani minutki, marzenia spełnia się pstryknięciem palców, trzyma się z dala od konfliktów i presji, wciąż się siebie przytula. Czy trzeba mieć raka, by tego doświadczać? Nie. To przecież nie te komórki, niekontrolowanie dzielące się, inwazyjne, o zaburzonym DNA, sprawiły, że wszystkie zakamarki mojego umysłu i ciała obudziły się, by być spełnione. Sprawcami tego łatwego do wyjaśnienia cudu są myśli: zrozumienie skutków przyczyn oraz przyczyn skutków. Obiecuję wszystkie je wyjawić Ci tu, na blogu „Życie po raku”, oraz w książce, która przeplata się z pojawiającymi się tutaj tekstami. Czym się zajmuję? Życiem. Życiem po raku.
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)