O hejcie
„Na ten temat jest dużo artykułów napisanych normalnym, przystępnym językiem, w których jest dokładnie to samo. Nie wiem, po ciężką cholerę ktoś ma znosić twoje pajacowanie, żeby się tego samego dowiedzieć”. Taki komentarz ktoś kiedyś napisał pod moim postem. Serio.
Hejt działa trochę tak, jakby ktoś oby podszedł do Ciebie na ulicy i Cię spoliczkował – wiesz, że to nie Twoja wina i że nie ma się co tym przejmować, ale twarz boli…
To normalne, że po otrzymaniu hejtu czujemy się źle, nie odbierajmy sobie prawa do tych emocji. Zwracanie uwagi na potencjalnie zagrożenie tkwi głęboko w nas – jak taki pierwszy homo sapiens dostrzegał 10 innych, z czego 9 tylko stało, a 1 biegł na niego z włócznią, to wiadomo, że na niego zwracał uwagę. Fokusujemy się na niebezpieczeństwie, by przeżyć. Tylko że hejt to nie włócznia.
Obawiam się, że żaden hejter nie uważa się za hejtera. To raczej działa jak ciocia Krysia, co mówi „paskudna ta sukienka, ja bym się spaliła ze wstydu, ale to tylko moje zdanie, wyrażam swoją opinię, mam do tego prawo”. „Powołuję się na wolność słowa, by cię zbesztać”. „Moja intencja i interpretacja są ważniejsze niż to, co czujesz”. Wierzę, że ludzie hejtują często nieświadomie – warto więc próbować ich uwrażliwić. To proste! Nie lubisz nieproszonych rad, czepiania się Twojego wyglądu, oceniania Twoich decyzji, wyśmiewania Twojej literówki czy smarka na policzku, prawda? To nie rób tego innym. I nie, to, że ktoś prowadzi duże konto, nie znaczy, że jemu można. Pamiętaj też, że nie każdy radzi sobie z hejtem.
Jak ja działam? Jeśli komentarz uznaję za chamski – na przykład kiedyś ktoś pod postem o wydzielinie z pochwy napisał „wy, baby, macie jednak nasrane”, od razu blokuję, bo nie chcę przeznaczać czasu na taki kontakt. Jeżeli jednak przeczuwam, że za tymi emocjami problem, a ja akurat mam czas i siłę, odpisuję, tłumaczę, może nawet otulam. I wtedy opcje są dwie – albo przechodzimy w dialog, bo na przykład okazuje się, że ktoś, kto napisał, że raka by nie leczył, bo i tak się umrze, tak naprawdę stracił mamę i cierpi. Wtedy wymiana zdań zawsze kończy się serduszkami. Albo ktoś, mimo mojej miłej odpowiedzi, idzie w zaparte – nie dyskutuje, tylko propaguje, odnosi się z niechęcią, nie słucha, jest jakby zaczarowany… Wtedy blokuję lub już nie odpisuję i po kwadransie zapominam o sprawie. Ta osoba i tak się nie przekona, więc wolę przeznaczyć czas na coś innego, na przykład wsparcie kogoś, kto do mnie pisze, bo dowiedział się, że ma endometriozę, mięśniaki czy nowotwór.
Jak ktoś pyta o źródła – podaję, jeśli się mylę – poprawiam się, przepraszam i dziękuję. Ale nie tłumaczę się, bo ktoś mnie stawia przed wyimaginowanym sądem i każe udowadniać, że nie wymyśliłam tego, o czym piszę, bądź próbuje przekonać, że jego jednostkowy przypadek dowodzi, że mycie sromu zwykłym mydłem jest w pełni bezpieczne. Kwestie merytoryczne sprawdzam z ekspertami i badaniami naukowymi. Nie jestem tu po to, by walczyć, usilnie nakłaniać czy zostawać wywoływaną do tablicy. Każdy i tak będzie robił, jak uważa.
Konto „Aga Szuścik” to moja przestrzeń, w której Cię goszczę. Czuję się odpowiedzialna za to, na co u mnie natrafisz. To moje zadanie robić tak, żeby merytorycznie było 10/10 i żeby odwiedzający mnie czuli komfort i zrozumienie. Nie pozwolę na to, by coś wprowadziło Cię w błąd lub sprawiło Ci przykrość.
Mam takie szczęście, że hejt – być może jeszcze – praktycznie mnie nie dotyka. Domyślam się jednak, że ludzie gadają: że mam lekkie życie, że wypromowałam się na swoim raku, że udaję lekarkę, że mam farta, że mam parcie na szkło (to akurat w sumie mam!). Zdarzają się pojedyncze hejterskie komentarze czy wiadomości. Dwa razy miałam też, że tak to nazwę, ataki hejterskie – oba razy na Facebooku, oba razy na grupach dla kobiet (!). Raz, w 2018, nadinterpretowano moje słowa i próbowano mi wmówić, że winię osoby chore na raka za to, że są chore. Dostawałam naprawdę paskudne wiadomości. Płakałam równo trzy dni. Drugi raz, dwa lata temu, powieszono na mnie psy, bo użyłam przed swoim nazwiskiem „dr”. Mam doktorat i moje „dr” jest bardziej akuratne niż „dr” przed nazwiskiem lekarza bez doktoratu, ale dowiedziałam się, że skoro w Polsce „doktor” kojarzy się z lekarzem, to w ten sposób bezprawnie udaję lekarkę (a to, że nie jestem lekarką, powtarzam na każdym kroku i jest to pierwsza rzecz w sekcji „Co właściwie robię?” w zakładce „O mnie”). Było mi przykro, ale już miałam wiele przerobione w głowie i nie płakałam ani chwili.
Dziś już w ogóle nie skupiam się na takich komunikatach. Nie bywa mi przykro, gdy dostaję jakiś hejt. Kasuję i blokuję bez mrugnięcia okiem – piszę to zupełnie szczerze. Czuję raczej zażenowanie zachowaniem osoby, która tak pisze. Bo wiem, że robię wszystko, co mogę, by nie mieć sobie nic do zarzucenia wizerunkowo i merytorycznie. Współpracuję z ekspertkami i ekspertami, wszystko przegaduję z Maćkiem i Magdą, staram się, jak mogę. Wierzę, że moje błędy są opcją na poprawę, rozwój i pokazanie, że jestem człowiekiem, a nie robotem – a każdy człowiek się myli. Jeśli komuś się nie podoba to, co robię i jaka jestem, z uśmiechem kieruję pod inne adresy – w mojej przestrzeni jest zabawnie, różowo, kreatywnie i wybuchowo, a jak się nie podoba, to są inne konta. Kilka razy przeczytałam, że bardzo ładnie odpowiadam na krytykę i jest mi z tego powodu miło.
Moją receptą na hejt jest mieszanka otrzymywanych przeze mnie setek podziękowaniań oraz uczucia szczęścia i radości, towarzyszącego mi, gdy zajmuję się tym, czym się zajmuję. Skoro codziennie dostaję naręcza wiadomości, że komuś pomogłam, wsparłam, nawet uratowałam życie, że wyjaśniam w świetny sposób, logicznie, zabawnie i napisałam książkę, którą kupuje mnóstwo osób, bo chcą poznawać zdrowie ginekologiczne właśnie tym moim zabawnym, luźnym językiem, a ja kocham to, co robię, to będę robić to dalej, czy się to autorom hejterskich komentarzy podoba, czy nie.
Twoje miejsca w mediach społecznościowych są dla tych, którzy są zainteresowani tym, co masz do powiedzenia. Nie musisz dawać się zmanipulować sugerowaniem, że skoro nie wciągasz się w dyskusję, to nie masz argumentów.
Przejście przez raka nauczyło mnie zadawać sobie pytania: „czy to jest coś, na co chcę przeznaczyć cząstkę mojego życia”. Nie wiem, ile mi go zostało. Ty też nie wiesz, ile będziesz żyć. Każda chwila jest cenna, a Ty jesteś ważną i wystarczającą osobą. To Ty decydujesz, na co przeznaczasz swój czas i jak organizujesz swoją przestrzeń. To Twoje życie. Masz prawo do kontroli. Ten jeden człowiek z włócznią nic Ci nie zrobi. Możesz skupić się na pozytywnych wzmocnieniach, nie hejcie.
Jeszcze tylko jedno. Pamiętam, jak jedna pani napisała pod moim filmem coś w stylu „kto to w ogóle jest, co ona mi będzie mówić”. Zaraz przyszły osoby z mojej społeczności i zaczęły: „to jest Aga, która dużo przeszła i edukuje w internecie o ginekologicznym i onkologicznym doświadczeniu pacjenckim”. Pisałam potem do tych osób, dziękowałam. To było cudowne! Osobę hejtowaną warto wesprzeć w odzyskiwaniu kontroli nad sytuacją.
A ten komentarz? „Twoje pajacowanie”? Czy zmienił to, jak działam? Nie! Wręcz przeciwnie, poczułam, że jeszcze bardziej chcę robić to, co robię. Czy przejęłam się? Nie, bo wiem, że to jest o tej osobie, a nie mnie. Wiele lat jednak przejmowałam się bardzo, wręcz za bardzo i pamiętam to uczucie – ściśnięte gardło, łzy w oczach, niemożność skupienia, czucie się jak absolutny nikt. Czy poczułam się na chwilę źle? Na momencik tak, bo nie jest miło przeczytać coś takiego. Przeszło mi jednak od razu. Nie daję się takim rzeczom… już nie.
Jako reżyserka trendu kampanii Hejt Out dziękuję fundacji SEXEDPL, partnerowi T-Mobile oraz Twórczyniom i Twórcom, z którymi miałam przyjemność współpracować. Przypominam o Antyprzemocowej Linii Pomocy i zachęcam do nagrywania swoich filmów w tym trendzie.
Tam zawsze jest człowiek. HEJT OUT!
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)