O akcji „Niech każda z nas poczuje się jak księżniczka”
Gdy przyjechałam rano, już wrzało: upinanie peruk, podpisywanie umów wizerunkowych, szybkie ruchy pędzli makijażystek, ustawianie aparatów fotograficznych, dopasowywanie sukien. Czekał mnie intensywny dzień. Od razu zaczęłam nagrywać relacje na InstaStories i krótkie wywiady do wykorzystania później. Pośpiesznie notowałam informacje do tekstu na blog. Nawiązywałam ważne znajomości. Robiłam zdjęcia. Wypowiadałam się dla telewizji. Byłam w pracy – charytatywnie, jednak w pracy. Skupiałam się na byciu edukatorką i artystką… do momentu, aż usłyszałam „teraz jesteś delikatna, subtelna, tak, ściągnij buty i oprzyj się o mur, tak, przepięknie”. W tamtym momencie świat stanął w miejscu. Zrozumiałam, o co chodziło pomysłodawczyniom akcji. Byłam, kim chciałam, tu i teraz. Był ze mną rak, ale… inny niż wcześniej. Zamknięty w klatce. Przejrzany na wylot. Oswojony. Poczułam się bezpieczna i piękna… Poznaj historię tego magicznego dnia.
Początek tygodnia spędziłam w Warszawie. Byłam ambasadorką akcji „Niech każda z nas poczuje się jak księżniczka”. Na cały dzień fundacja Onkocafe rozgościła się w Teatrze Żydowskim oraz zieleni Ogrodu Saskiego. Profesjonalne makijażystki zastawiły stoły kosmetykami i akcesoriami. Specjalistka od peruk przygotowywała fryzury. Filmowiec bekstejdżowy łapał pierwsze ujęcia. Rozpoznawalni fotografowie dobierali odpowiednie obiektywy. Prezeska fundacji Ania Kupiecka odbierała telefon za telefonem. Psychoonkolożka Adrianna Sobol była wszędzie naraz. Tatiana Kuwak-Frentzel z Onkocafe informowała, gdzie kto i co się znajduje. Wszyscy robili rumor i kręcili się w kółko na schodach, w ogrodzie, między stołem a wieszakiem z sukniami. Nikt z wymienionych nie grał jednak tego dnia głównej roli. Te najważniejsze robiły najmniej hałasu, gdyż były malowane, wyposażane w peruki, odziewane w krynoliny. Kobiety z rakiem. Z kącikami ust wygiętymi w szczerym uśmiechu. O poważnych oczach. Pewne siebie. Przed czterdziestką. Po siedemdziesiątce. Łyse. Z centymetrowymi odrostami. Dumne. W większości znające siebie nawzajem. Znające najbardziej graniczne sytuacje w życiu. Nieznające przyszłości.
Najpierw poczułam się zagubiona. Umieszczałam relacje w mediach społecznościowych, nie bardzo wiedząc, co właściwie się dzieje. Czułam dysonans. Rak to nie przebieranie się w kolorowe sukienki i udawanie, że wszystko będzie dobrze. Mając raka, nie jest się księżniczką. Mając raka, wylewa się morze łez, wymiotuje czwarty raz w ciągu godziny i projektuje w umyśle życie bliskich po swojej śmierci. Za akcją „Niech każda z nas poczuje się jak księżniczka” stały jednak osoby na wskroś obeznane w temacie. Ania, Ada, Tatiana. Pani od peruk. Te kobiety. Wszyscy uśmiechnięci, krzątali się wśród różowych szminek, domalowywali sobie pieprzyki i zwijali się ze śmiechu, chowając adidasy pod krynoliny. Musiałam zatem czegoś nie kumać. Tak w istocie było.
W końcu powiedziałam na głos, że nie podoba mi się hasztag „księżniczki”. Jego krynolina uwierała moje inkluzywnościowe dążenia. Peruki ukrywały prawdę, którą pragnęłam normalizować. Domalowany pieprzyk raził sztucznością… do momentu, aż zostało mi to wszystko wytłumaczone. Wreszcie zrozumiałam. Gdy tylko się to stało, wybrałam dla siebie różową sukienkę. Zgodziłam się nawet na krynolinę. O co właściwie chodziło?
O stereotyp. O tabu. Jak zawsze. Zdaniem społeczeństwa, pacjentka onkologiczna nie ma prawa wygłupiać się w wiktoriańskiej sukni. Nie powinna zakładać krynoliny. To robią zdrowe aktorki teatralne, podczas gdy osoba z rakiem wpatruje się w kroplówkę lub, jak ja, pisze uświadamiające, gorzkie teksty na blog. Zdaniem społeczeństwa, sześćdziesięciolatka w kreacji, z domalowanymi brwiami, nie powinna pozować w Ogrodzie Saskim. Psychoonkolożka nie powinna się na to godzić. A ja, edukatorka i artystka, nie powinnam nagrywać o tym relacji i zajadać ciasto z rabarbarem w Teatrze Żydowskim w Warszawie, mówiąc chwilę wcześniej do telewizyjnej kamery o kategorii piękna w krzywym zwierciadle choroby onkologicznej.
Pragnę zmienić to zdanie społeczeństwa, ktokolwiek takie ma. Ludzie mogą bawić się, przebierać i jeść ciasto z rabarbarem niezależnie od przeszłości, diagnozy i tego, czy mają włosy. Mogą robić, co chcą. Mogą nawet… poczuć się jak księżniczka. Jeśli tylko mają na to ochotę. A tym z trudnymi doświadczeniami wręcz to polecam.
Czy cztery lata temu założyłabym różową, ciężką jak diabli suknię i powiedziałabym do telewizyjnej kamery, że chyba jestem alternatywną, wiktoriańską Barbie (jeju, ja naprawdę tak powiedziałam)? Nie, chyba że byłabym kompletnie pijana. Na trzeźwo bałabym się opinii innych. Osoba z rakiem się jednak tego nie boi. Już wystarczająco najadła się strachu. Osoba z rakiem ma poważne oczy, ale wygięte w szczerym uśmiechu kąciki ust. Osoba z rakiem zakłada perukę, daje sobie domalować pieprzyk i pozuje do profesjonalnych zdjęć w Ogrodzie Saskim. Bo osoba z rakiem żyje tu i teraz.
Przyszła kolej na mnie. Ja i moja krynolina, ukryta pod różowym wodospadem tkaniny, udałyśmy się pod wiekowy mur. Kierunkowe światło ledwie dotykało mojej twarzy – tej, której przed rakiem w życiu nie pozwoliłabym fotografować okalanej blond peruką z wpiętym kwiatkiem – to niedorzeczne, a mój okropny nos i broda jak u czarownicy sprawiłyby w moich oczach tylko i wyłącznie to, że się ośmieszę. Ale nie po raku.
Oparłam się o mur. „Dobrze! Zamknij oczy i otwórz, to da twojemu spojrzeniu świeżości. Ręka wyżej”. Adrianna jest wyborną psycholożką. Przydzieliła mi fotografkę, która nadawała na identycznych falach. „Teraz jesteś delikatna, subtelna”. Pela Grzegorzewska łapała kolejne ujęcia, sprawiając, iż myślałam tylko o tym, że jestem w centrum uwagi. „Ściągnij buty. I skarpetki. I perukę”. Przestałam być fotografką. Zostałam ja i sukienka. I mury. I Maciek, z zachwytem patrzący na to, jak pozuję. „Oprzyj się o mur. Tak, idealnie”. Czułam się piękna. „Odchyl głowę”. Tamtej chwili, stąpając bosą stopą po zimnej posadzce w sposób, który wyjaśniła mi Pela, zrozumiałam, że bez raka nie byłoby mnie tam, wśród krynolin, uśmiechniętych członkiń fundacji oraz kawałków pysznego ciasta z rabarbarem. I że kocham tam być.
Rak stał obok, koło Maćka. Milczał. On już nie ma prawa głosu. Ale jest i zawsze będzie, jak wymyślony przyjaciel z hollywoodzkich filmów. Tamtego dnia to on, rak, ukrył się w krynolinach, sztucznych pieprzykach i hasztagu „księżniczki”. Wreszcie zrozumiałam pomysł na akcję fundacji Onkocafe. Pozwoliłam sobie na to. Poczułam się jak księżniczka. Ty też możesz, jeśli chcesz. Z rakiem lub bez.
Dziękuję Ani, Adzie, Tatianie, całej fundacji Onkocafe, Peli, makijażystkom, specjalistce od peruk, fotografkom i fotografom, filmowcowi bekstejdżowemu, Maćkowi, Teatrowi Żydowskiemu, Ogrodowi Saskiemu, Warszawie i rakowi. Dzięki Wam… poczułam się jak księżniczka. Będę wracała to tego uczucia.
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)