Czyli jak żyje instagramerka
Co zrobiłaś, że stuknęło Ci 20 tysięcy obserwujących?
To pytanie będzie miało sens, jeżeli usuniemy z niego literkę z. Ja nie zrobiłam – nie odkryłam magicznego przycisku, nie użyłam tajemnego hasztagu. Ja robiłam. Przez półtora roku, dzień w dzień pracowałam nad tym w mediach społecznościowych i poza nimi. Swoją działalnością w zakresie edukacji i aktywizmu w tematach ginekologii, onkologii, profilaktyki i ginekologicznego doświadczenia pacjenckiego zajmuję się minimum sześć godzin dziennie, minimum pięć dób w tygodniu. Moje dni wypełnione są szukaniem publikacji, rysowaniem ilustracji, pisaniem tekstów, prowadzeniem szkoleń, jeżdżeniem samochodem, odpisywaniem na maile, wiszeniem na telefonie, analizowaniem statystyk. Czuję wyraźnie, że droga, którą idę, wymaga ode mnie zapału, samozaparcia, uważności, pokory, siły. To duży i regularny wysiłek. Przez pierwszy rok miewałam spore kryzysy – gdy pracowałam nad postem kilka godzin, a on przechodził prawie niezauważony, albo gdy ktoś z o wiele większymi zasięgami po prostu brał moją grafikę i robił ją po swojemu, zgarniając instagramowe owacje na stojąco.
Zawsze jednak powtarzałam sobie, że chcę to robić i że jeżeli choć jednej osobie to pomoże zachować zdrowie, pozwoli lepiej się poczuć czy po prostu się spodoba, to cel będzie osiągnięty. Ostatnio z radością odkryłam, że tą osobą mogę być też ja!
Zarabiasz na swoim raku! Onkocelebrytka!
Ludzie zasadniczo zajmują się rzeczami, których się nauczyli, które ich interesują i łączą się z własnymi doświadczeniami – ktoś lubi psy i psychologię, więc zostaje psim behawiorystą, ktoś zjadł pyszny tort, więc otworzył pracownię cukierniczą, ktoś usłyszał techno i teraz jest DJ-em. Tak wygląda życie. Przeżycie diagnozy i leczenia całkowicie zmieniło mnie i moją codzienność. Otworzyło przede mną tematy, które okazały się dla mnie niesamowicie pasjonujące: ginekologiczne doświadczenie pacjenckie, komunikacja i myślenie o raku, profilaktyka, wspólny zbiór sztuki i medycyny. Gdy je poznałam, zaczęłam się w nie wgryzać i się nimi zajmować, co z czasem zaczęło odpowiednio rezonować z moim wykształceniem i doświadczeniem zawodowym, przerodziło się w pracę i zaczęło też przynosić pieniądze.
Czy osiągnęłabym to, co osiągnęłam, bez raka? Nie da się odpowiedzieć na to pytanie, poza tym nie wiem przecież, co właściwie chciałabym dziś osiągnąć, gdybym nie zachorowała – moje życie byłoby kompletnie inne. Już przed diagnozą pisałam, rysowałam, fotografowałam i upubliczniałam swój wizerunek, miałam wystawy, wywiady, konferencje naukowe. Taka jestem – mam w sobie odwieczny pęd do działania w taki sposób, tymi drogami.
A pomysł, że ktoś mógłby wykorzystywać swoją ciężką chorobę na zasadzie „nie jest to coś, co zajmuje moje myśli, do czego widzi mi się wracać, ale będę pisać o raku, żeby osiągnąć sukces” jawi mi się jako tak absurdalne, że nawet nie potrafię tego skomentować.
Całe to bycie edukatorką to nie prawdziwa praca.
Pierwsze sześć dni po wlewie chemioterapii czułam się zawsze paskudnie. A chemię miałam… co tydzień! Jedyny czas, który mogłam bez jęków przeznaczyć na odpisanie na maile czy pogadanie ze znajomymi, był więc w szpitalu, pod kroplówką, gdy poprzedni wlew już skończył dokuczać, a nowy – jeszcze nie zaczął. Na dzienny oddział nosiłam mały laptop. Chemia – kap, kap, ja – klik, klik. Pewnego dnia podsłyszałam, jak obgadują mnie dwaj znacznie starsi ode panowie. Kręcąc głowami z politowaniem, orzekli o moim uzależnieniu od elektroniki mobilnej, używając sformułowań typu „nie ma życia”, „marnuje czas”, „nic nie robi, tylko ten komputer”. Pierwiastek podejścia tamtych dwóch panów widzę w społeczeństwie na co dzień stanowczo zbyt często.
Mam ochotę napisać tak: jeżeli nie rozumiesz czyjejś pracy, nie oceniaj jej, nim nie będziesz mieć wystarczającej ilości danych. Zawody i zajęcia, które są nowe, mniej znane czy mają ładną obudowę, nie są automatycznie głupie, niepotrzebne czy łatwe, nie są wydziwianiem czy sposobem na zarobek bez wysiłku. Praca nie jest cenna wyłącznie wtedy, gdy jej skutkiem są wytworzone w realu przedmioty, wyrobione mięśnie, spocone czoło. Istnieją różne rodzaje pracy i zmęczenia. Praca sama w sobie jest złożonym konstruktem. Nie odbywa się tylko w czasie przeznaczanym na realizację konkretnego zlecenia. Czasem, by zrobić małą rzecz, trzeba zdobywać umiejętności i ćwiczyć latami.
Na Instagramie wszystko pięknie, a w życiu pewnie nie.
Czytuję czasem, że jakaś instagramerka na przykład idzie do salonu samochodowego, owija jakąś super-furę wstążką i na tym tle robi sobie selfie, że niby dostała to auto od narzeczonego lub fana. Potem grzecznie zwija wstążkę i wraca do domu, by opublikować post-ściemę. Bardzo mnie takie rzeczy śmieszą, szczerze powiedziawszy. Trochę też żenują, natomiast to, że ludzie przekraczają w kombinowaniu różne granice, nie jest dla mnie nowością.
Gdy poznajemy z Maćkiem kogoś, kto obserwuje mnie na Instagramie, czasem słyszę zaskakujące dla mnie zdanie: „kurcze, wy naprawdę tacy jesteście”. A jacy mamy być? Wrzucam tu treści edukacyjne i swoje życie. Głównym tematem jest profilaktyka i zdrowie ginekologiczne – moje spontanicznie publikowane osobiste przygody są wątkiem pobocznym, póki co ciepło przyjmowanym i sprawiającym mi radość.
A czy w moim miejscu na Instagramie jest pięknie? Bywa, gdy jestem nad morzem, piję kawę przy zachodzie słońca, upiekę szarlotkę czy odbiorę dobre wyniki badań. Bywa tu jednak też brzydko, nudno i dziwnie. Jak to w życiu! Żyję w przekonaniu, że w dzisiejszych czasach brak autentyczności wychodzi na jaw od razu. Internet i real nie są już dwoma różnymi miejscami, przenikają się i uzupełniają. Gdybym zaczęła udawać, zaplątałabym się w tym szybciej, niż zdążyłabym zacząć to odkręcać.
Wydaje ci się, że ludzie cię uwielbiają, a tak naprawdę mają cię gdzieś.
Ostatnio czytałam ciekawy artykuł o tym, że osoby obserwowane przez nas w mediach społecznościowych czasem jawią się nam jako przyjaciele i przyjaciółki. Pod artykułem ściana komentarzy: co za smutne czasy, dramat mieć takie puste przyjaciółki, przecież te relacje nic nie znaczą. Nie zgadzam się z tym kompletnie. Osoby, które do mnie piszą, najczęściej mają przyjaciółki i przyjaciół. Mnie potrzebują w konkretnej sprawie, jako dodatek lub opcję na rozmowę na temat, na który trudniej rozmawiać z bliskimi.
Co więcej, i ja czuję ten przyjacielski klimat. Są osoby, które znam z Instagrama, a śmiało mogę nazwać je koleżankami. Zresztą, w dzisiejszych czasach wiele znajomości polega właśnie na tym – na pisaniu do siebie co jakiś czas i reagowaniu na publikowane treści. Bardzo ważne jest dla mnie też to, że osoby obserwujące mnie to nie są liczby, wskaźniki, statystyki. To są ludzie. Ja sama, gdy klikam „obserwuj”, chcę czuć się świadomą odbiorczynią, a nie jakimś powiadomieniem. Gdy coś piszę, nie robię tego dla 20 tysięcy. Robię to dla Ani, Joli, Gosi, Alex, Moni, Julka, Ady. Dla prawdziwych ludzi. W życiu nie zgodzę się z tym, że w internecie ludzie z zasady mają się gdzieś.
Zdaję sobie sprawę z tego, że w mediach społecznościowych jest się pewnego rodzaju zjawiskiem. Wiem też, że konto można stracić. No i ludzie postrzegają mnie różnie, a mój wpływ na to jest ograniczony. Absolutnie nie uważam się za jakąś idolkę, proroczkę, celebrytkę. Jednocześnie mam setki potwierdzeń, że dzięki moim działaniom bardzo wiele osób poszło się przebadać, dogadało się z chorującą siostrą czy własnym ciałem. Tego nie da się mieć gdzieś.
Niby pomagasz i edukujesz, a reklamujesz kosmetyki i żele intymne.
Zakładanie, że jeśli ktoś za coś otrzymuje pieniądze, to robi to tylko dla pieniędzy, jest obrzydliwą manipulacją. To tak, jakby powiedzieć, że jeżeli Twój partner daje Ci droższy prezent, to jesteś z nim dla pieniędzy, albo że nie da się lubić pracy, do której się chodzi. Jedna rzecz nie wyklucza drugiej, mogą przecież współistnieć – można robić coś, co się uwielbia, z misją i zapałem, a przy okazji dostawać za to pieniądze. Strach pomyśleć, jak wyglądałby świat zmieniany wyłącznie po godzinach, gdzie wszystkie misyjne i społeczne aktywności byłyby robione wyłącznie pro bono, między pracą, zakupami i snem (co oczywiście nie znaczy, że osoby, które rozdzielają pracę i pasję, którąś z nich z automatu zaniedbują).
Współprace dobieram bardzo uważnie – dopytuję, sprawdzam, konsultuję. Nigdy nie zgodziłabym się na współpracę z marką, której działania szkodzą zdrowiu lub umacniają stereotypy (a regularnie otrzymuję takie propozycje). Dzięki postom sponsorowanym i barterom mogę przeznaczyć wystarczającą ilość czasu na napisanie tekstu o metodach leczenia raka, przypomnieć o profilaktyce przeciwnowotworowej szerszemu gronu osób, napisać e-book, który jest darmowy. Co więcej, współprace nawiązuję tak, że robię to, co i tak chciałam zrobić – na zasadzie wspólnych celów.
Po calutkim roku instagramowej pracy praktycznie za darmo czuję się też po prostu dobrze z tym, że zaczęło to przynosić realne dochody. Dzięki temu wiem, że na pewno będę mogła dalej edukować, pomagać, przypominać, uświadamiać.
Masz parcie na szkło.
No mam. Lubię się pokazywać, udzielać wywiadów, występować na scenie. Fajnie się wtedy czuję, a przede wszystkim mogę robić rzeczy dobre dla innych, co sprawia mi ogromną przyjemność i daje poczucie spełnionej misji. A to, przepraszam, coś złego? Nie wydaje mi się, że w to z zasady wpisana jest próżność, a zresztą, jeżeli nawet ktoś ma ochotę pokazywać się dla samego pokazywania, to czemu ktoś inny miałby mu tego zabronić? W dzisiejszych czasach, pełnych zdjęć profilowych, rolek i stories naprawdę nie jest to nic szczególnego. Jeżeli komuś coś się nie podoba, to może po prostu odwrócić głowę w inną stronę.
Jestem edukatorką, aktywistką, artystką, blogerką, może nawet i instagramerką – choć z każdym z tych słów mam jakiś osobisty problem. Oprócz tego, piszę, wykładam, szkolę, rozwijam się naukowo, prowadzę firmę. Nie ukrywam się za swoimi działaniami – chętnie przy okazji pokazuję swoją pomalowaną lub niepomalowaną twarz, swojego psa i swoje śniadanie. Oczywiście istnieje pewien zakres mojej prywatności, który zachowuje dla siebie, zakres dla mnie i mojego męża, zakres dla mnie i moich przyjaciół, a także zakres dla mnie i osoby, która do mnie pisze – nigdy nie udostępniam nic bez wyraźnej zgody. Regularnie też sprawdzam ankietkami w stories, czy poza informacjami o cytologii i prawidłowej higienie intymnej interesuje Was moje śniadanie i pies. I większość z Was w pewnych niedużych ilościach chętnie rzuca okiem. Piszecie czasem, że to potwierdza, że po drugiej stronie jest zaangażowany, normalny człowiek. A tak jest.
Ale masz lekkie życie!
Mój ostatni post – ten o włosach łonowych – kosztował mnie w sumie osiem godzin pracy. Najpierw szukanie źródeł, potem pisanie i redagowanie tekstu oraz korekta merytoryczna, następnie opracowywanie konceptu ilustracji w szkicowniku, odręczne rysowanie i kolorowanie cyfrowe, kolejno stworzenie wszystkich plansz, wreszcie dopisanie treści samego posta i publikacja plus stories. Nagranie rolki o tym, jak to możliwe, że w pochwie mieści się noworodek, to również prawie cały dzień roboczy: wymyślenie konceptu, napisanie tekstów i zrobienie z nich plansz, rozłożenie tła, kamery i lamp, przygotowanie rekwizytów i stylizacji, nagrywki, montaż i obróbka, publikacja. Do filmów i rysowania muszę mieć dobry sprzęt służbowy, czyli w tym wypadku zakupiony za własne pieniądze.
Media społecznościowe to około połowa moich działań – do tego dochodzi wykładanie na uczelniach, współprowadzenie agencji, pisanie felietonów i bloga, prowadzenie szkoleń, kampanie, konferencje. Wszystko to robimy w trójkę: Maciek odpowiada za organizację, formalności, technikalia i logistykę, Magda – za wszystko to, czego we dwoje nie potrafimy unieść.
Czy ja się żalę? Ależ w życiu! Uwielbiam to, co robię i uważam, że mam naprawdę fajne życie. To może się chwalę? Też nie, bo po co. Mam ogrom pracy, ale wbrew pozorom, często odpoczywam, dbam o siebie. Jest raz lekko, a raz ciężko. Jak to w życiu.
Udajesz lekarkę, to nielegalne!
Lekarkę lub lekarza udaje ten, kto diagnozuje, próbuje leczyć, nazywa się lekarzem lub lekarką, albo nie wyprowadza z błędu kogoś, kto tak myśli. To niebezpieczne i złe, wymagające natychmiastowego zgłoszenia. Pisać o medycynie może każdy (tak jak lekarze i lekarki mogą publikować o niemedycznych sprawach: gotowaniu, makijażu czy motoryzacji). Na szczęście internet szybko weryfikuje, kto szuka wiarygodnych źródeł, a kto plecie trzy po trzy. Podstawą jest sumienie – pisanie o zdrowiu to duża odpowiedzialność. Dlatego współpracuję z lekarzami i lekarkami, kurtuazyjnie sprawdzającymi moje treści.
Ponieważ moje działania są blisko lub wewnątrz medycyny (od publikowania w mediach społecznościowych aż po szkolenie lekarzy i lekarek), na każdym kroku podkreślam, że nie jestem lekarką: w wiadomościach prywatnych, w instagramowym bio. Uważam też z używaniem tytułu dr – mimo iż w świetle prawa używam go legalniej niż lekarze i lekarki bez doktoratu, to w nienaukowych sytuacjach hamuję się, żeby nikt nie wziął mnie za lekarkę – niestety w Polsce dr oznacza dla wielu osób nie osobę z obronionym doktoratem, ale lekarza, lekarkę. Nigdy nie przekraczam swoich kompetencji – mam na tym punkcie obsesję. Mam prawo robić to, co robię. Co więcej, mam pewność, że to realna pomoc!
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)