O kobiecości
Szukanie wątku kobiecości w historii mojej choroby jest jak gra w memory. Kojarzysz tę zabawę? Odkrywasz kartę z truskawką. „Zdaje się” – myślisz – „że pasujący obrazek był gdzieś u góry… chyba tu” i odkrywasz cytrynkę. „Cholera”. Przy następnej kolejce znów stawiasz na truskawkę: „w takim razie musi być tu”. Pach. Jabłuszko. Różne etapy, sytuacje i momenty przechodzenia przez raka oraz inne obszary mojego życia nagminnie zdawały się wieść prosto do tematu kobiecości i to właśnie w nim odkrywać sedno. Za każdym razem jednak okazywało się, że chodzi o coś troszkę innego.
Para 1: histerektomia i integralność
Pierwsza karta, którą odsłaniam, dotyczy histerektomii. Wiadomość o tym, że wytną mi macicę i skrócą pochwę, od razu wydała mi się zagrożeniem w kwestii tożsamości. Oczywiście wiedziałam, że macica nie jest rezerwuarem kobiecości, gdyż ta mieszka w głowie i bez dowolnego organu wciąż można być kobietą. Mimo to obawiałam się, że dobrze zakopane w moim umyśle, sparciałe, odwieczne kodeksy kulturowe dojdą do głosu. W wywiadach często zatem mawiałam, że operacja usunięcia macicy nie powinna wpływać na poczucie kobiecości, ale w jakiś przykry sposób to robi. Po dłuższym czasie, dzięki rozmowie z profesorem Szymanowskim, moim ginekologiem i mentorem, odkryłam jednak kartę pasującą do histerektomii. Nie było na niej kobiecości. Poznałam nowe słowo: integralność.
Poczucie integralności własnego ciała to nic innego jak wrażenie, że wszystko do siebie pasuje, odwzorowuje się nawzajem i tworzy spójną całość. Profesor Szymanowski powiedział mi, że, według badań naukowych, aż 80% kobiet po histerektomii boryka się z brakiem poczucia integralności swojego ciała. Niełatwo jest zaakceptować usunięcie organu, który zawsze był obecny, służy czemuś – społecznie i bardzo często osobiście – bardzo ważnemu, bo pozwala być w ciąży i w niekombinowany sposób zostać biologicznym rodzicem i jeszcze odpowiada za coś tak normalnego jak miesiączka. Najwidoczniej po wycięciu macicy musimy przejść jakiś rodzaj żałoby. Oczywiście, można dodać do tego wątek kobiecości, ale jest on poboczny – przede wszystkim chodzi o integralność.
Ostatnio rozmawiałam z kolegą, który jest transmężczyzną. Gdy powiedziałam mu o integralności, doznał olśnienia – ha, powiedział nawet, że rozbiłam bank! Okazało się bowiem, że kategorie kobiecości i męskości, tak trudne do określenia lub nawet wyczucia, nie zawsze dobrze odwzorowują to, co stoi u podstaw dysforii płciowej. Może więc chodzi właśnie o dążenie do integralności? Wspominam o tym, bo naprawdę wierzę, że słowo ‘integralność’ może być rozwiązaniem pewnych supełków u Osób, które mnie czytają.
Wracając do meritum – może i moja kobiecość została draśnięta, jak przecież cała ja, ale to nie ją poważnie pocięto skalpelem, którym usuwano mi macicę. Przede wszystkim, dotkliwie zraniono integralność mojego ciała. To ją musiałam odbudować: zaakceptować nowy stan rzeczy w moim ciele, przestać wyobrażać sobie dziurę w brzuchu, załatwić sprawy związane z wizją bycia w ciąży, przegadać temat z narzeczonym i dać sobie samej przekonać się, że ‘kikut pochwy’ w papierach nie wygląda jak tytuł filmu o zombie.
Para 2: pończochy uciskowe i normalizacja
Runda druga. Powoli podnoszę kartę. Odwracam. Moje brwi unoszą się w zdziwieniu, bo oczom ukazuje się obrazek, przedstawiający parę białych pończoch uciskowych z wycięciem na palce u stóp. To te same pończochy, które miałam na sobie po operacji i o których na stronie „Wysokich Obcasów” jakiś kretyn napisał „oho, patrzcie, taka niby chora, niby raka ma, a pamiętała, żeby do zdjęcia wciągnąć na nogi śliczne, białe pończoszki”. Może i śliczne – z czarnymi vansami i oversize’ową sukienką rzeczywiście wyglądały spoko – ale ciasne, trudne do założenia i potwornie grzejące mnie przez długie, letnie tygodnie. Nosiłam jednak dzielnie – by uniknąć zatorów żylnych po operacji.
Te same pończochy widnieją również na innej mojej fotografii, przy toaletce. Zdjęcie przedstawia ogromne zmiany, jakie leczenie poczyniło w moim życiu. Postać po lewej – ja sprzed raka – miło spędza czas, powolutku szykując się do eleganckiego wyjścia. Nowa Aga po prawej – ta w lustrze – dochodzi do siebie po operacji. Zamiast kieliszka czerwonego wina ma szklankę wody, by popić tabletki przeciwbólowe, leżące tam, gdzie niegdyś kładła kolczyki, małe perełki. Próbki perfum zastąpiły opatrunki, wacik usuwający nadmiar podkładu – zakrwawiona gaza. Tam, gdzie stały perfumy, po zabiegu stoi spray odkażający. Miejsce kremu pod oczy zajęła maść przeciw bliznom. W dłoniach nie trzymam już szminki. Mam zastrzyk, który zaraz, jak codziennie, Maciek poda mi w ramię. Są też pończochy. Z lewej – czarne, wykończone koronką. W lustrzanym odbiciu – te grube, uciskowe, cholerne, białe koszmarki.
Miesiącami przypasowywałam ten obrazek do tematu kobiecości. W końcu jednak odkryłam kartę do pary. To – tu znów zaskakujące, nowe określenie – normalizacja. Przez lata łazienkowe półki dorosłej Aga miały jedno zadanie – mieścić rzeczy pachnące, ładne i miłe. Szafka przy umywalce czy ta obok pralki były uroczymi rezerwuarami dbania o siebie i relaksu. Uwielbiałam robić sobie takie self-care’owe sesje: długimi minutami wsmarowywać malinowy mus do ciała, obrysowywać usta konturówką, patrzeć, jak mgiełka perfum opada na skórę szyi. Pamiętam, że jako mała dziewczynka po cichutku zakradałam się do łazienkowej szuflady mamy, by pooglądać jej przybory do stylizacji włosów czy maznąć paluszkiem po cieniu do powiek. Z radością oglądałam też szeregi buteleczek na brzegu wanny u cioć, które odwiedzaliśmy w dni wolne.
Czy to jednak rzeczywiście atrybuty kobiecości? Zejdźmy na ziemię. Nie każda kobieta ma takie wspomnienia jak ja i kształtowała się tą drogą. Znam wiele kobiet, które nie rozkoszują się chwilami z musem do ciała, a w ich mieszkaniu nie ma ani centymetra miejsca na szminki. Znam wielu mężczyzn, którzy dawno już wyszli z ograniczającego „prawdziwy facet ma tylko kostkę szarego mydła i krem Nivea, po który sięga wyłącznie przy minus dwudziestu” i używają peelingów czy kremów pod oczy. Kobiecość jako cecha przedmiotów, czynności czy zwyczajów to kurzowa mgiełka, którą można i warto zdmuchnąć. Przypasowywanie kosmetyków czy zawodów do płci to nonsens i miecz obosieczny.
To, o czym opowiada zdjęcie z lustrem, to utrata poczucia normalności. Nagle, przez raka, zabrano mi to, co od dziecka w sobie budowałam, zakradając się do szuflady mamy czy zostając minutkę dłużej w łazience cioci. Rak zamachnął się na to, co pozwalało mi się zrelaksować i skupić na swoim ciele. Nagle, zamiast rozpylać tropikalną mgiełkę do ciała, przyszło mi kombinować, jak wejść do wanny, skoro nie mogę podnieść nogi. Moje życie uległo rewolucji. Rozpoczął się długi proces oswajania się z nową rzeczywistością, asymilacji choroby, a także normalizowania sytuacji, wcześniej kojarzących mi się z umieraniem filmowych bohaterów. Musiałam zbudować nową normalność. Tak, nowa normalność to mój wypieszczony synonim życia po raku. Nowotwór to bowiem zamach przede wszystkim na normalność, nie kobiecość – choć i jej, jeśli ktoś ją w sobie czuje, się dostaje.
Para 3: syrenki i wsparcie
Integralność ciała i normalizacja odkryte. Karty z kobiecością nie znalazłam ani w macicy, ani na łazienkowych punktach, a więc ani w ciele, ani w sposobie życia. Gramy więc dalej. Kolejny trop wiedzie do otoczenia kobiet – o tak, tam przecież na pewno musimy znaleźć kobiecość! Odkrywam pierwszą kartę. Och, jaka śliczna! Błękitne, liliowe i różowe łuski, kształtna płetwa, spływające na ramiona włosy lub finezyjnie związany turban… to syrenki! Kobiety, które łączy diagnoza ginekologicznego nowotworu złośliwego w obrębie narządów rodnych oraz leczenie, najczęściej także operacyjne. Odkąd dołączyłam do tej grupy, moje życie stało się lepsze. Rozmowy o chorobie i wszystkim innym, śmiałość w poruszaniu osobistych tematów, specyficzny, dobry humor i nieustająca gotowość do pomocy – wspaniale trafiłam.
W kontekście syrenek nie można zignorować tematu kobiecości – kwestia ta powraca jak bumerang. Zwykle tak naprawdę chodzi jednak o wynik którejś z dwóch poprzednich rund – integralność lub normalizację. Może poszukamy więc kobiecości w naszym syrenim porozumieniu? Sięgam po kartę, pasującą do tej z łuskowym ogonkiem. Odkrywam. Czytam z trudem – wzruszenie oblepia słowa w gardle. Na karcie widnieje napis „wsparcie”. To ono, będące etykietą wachlarzu złożonego z empatii, współodczuwania, jednorodności doświadczeń i potrzeby bycia blisko, spaja – w moim mniemaniu – syrenki. Wsparcie nie jest w stanie wypełnić formularzowego okienka „płeć”. To coś, co dają sobie ludzie, niezależnie od tego, kim są.
Para 4: feminizm i równość
Spróbuję wyciągnąć jeszcze jedną parę – może tym razem się uda. Podnoszę: „feminizm”. Czyżbyśmy wreszcie to mieli? Chyba nie ma słowa bliższego kobiecości niż to, prawda? W mojej głowie pojawiają się krzepiące słowa: solidarnie, razem, ja też, my, kobiety. Pewnie sięgam po dopasowanie, a tu… szok. Na bloczku nie ma kobiecości. Jest równość. Kurcze, co jest?!
Ostatnio, z okazji Światowego Dnia Feminizmu, na Instagramie umieściłam osiem tablic edukacyjnych. Wyjaśniam na nich ważne aspekty. Że feministka czy feminista to osoba, która uważa, że ludzie są równi i zasługują na równe traktowanie, niezależnie od płci – nic mniej i nic więcej. Że stereotypy na temat feminizmu to idiotyzm, bo feminizm nie musi mieć nic wspólnego z orientacją psychoseksualną, poczuciem szczęścia, wagą ciała czy goleniem nóg, a feministki absolutnie nie uważają, że kobiety są lepsze niż mężczyźni. Że feminizm możemy rozumieć na różne sposoby i to jest OK, gdyż niejednorodność definicyjna jest tu nieunikniona – jak przy kobiecości czy męskości. Że feminizm może być postawą („jestem feministką”, „jestem feministą”), poglądem („uważam, że płeć nie powinna determinować wysokości zarobków”), ruchem (grupa działająca na rzecz feminizmu), tematem (sztuka feministyczna, książka o feminizmie). Że feminizm jest sprawą nie tylko cispłciowych kobiet, bo dla feminizmu ważni są wszyscy ludzie: transkobiety (które są po prostu kobietami), mężczyźni (w tym oczywiście transmężczyźni), osoby niebinarne. Feminizm jest o równości płci, ale sam płci nie ma. Że mężczyzna może nazywać się feministą, a społeczeństwo patriarchalne jest trudne i niewygodne dla przedstawicieli wszystkich płci – gdybyśmy traktowali się w równy sposób, wszystkim byłoby lepiej. Że feminizm dzisiaj różni się od feminizmu sto lat temu, bo skupiamy się na czym innym niż możliwość studiowania czy uzyskania praw wyborczych, wciąż jednak jest wiele do zrobienia. Wreszcie że feminizm jest potrzebny również w ginekologii: żeby wszystkie osoby, niezależnie od płci, otrzymywały należną opiekę, żeby nikt nie mówił o „kobiecych problemach”, „kobiecych sprawach” czy „kobiecych nowotworach”, żeby w poczekalniach były inne czasopisma niż tylko te o urodzie i gotowaniu.
To sprawy nas wszystkich, cholernie ważne. A kobiecość? Nie znalazłam karty, która by do niej pasowała. Ona jest bowiem jak, przepraszam, najlepszy sposób spędzania wolnego czasu, dopuszczalna ilość tatuaży czy wiara – nieuchwytna definicyjnie, performatywna, absolutnie zależna od osoby, która ją realizuje – zawsze po swojemu. Bo żadna płeć nie jest lepsza od innej, żadnej się nie należy nic więcej niż pozostałym, żadna nie musi realizować wymyślonych cech. Dziewczynki nie mają obowiązku być delikatne, a chłopcy się nie mazać. Opanowanie to nie męska rzecz. Kobiety z natury nie pieką ciast lepiej. Osoba zdecydowana i odważna to nie mająca jaja. A miesiączka to nie „kobieca przypadłość” (ani kobieca, ani przypadłość). Sorry za rozwalenie nośnego hasła, ale także i siła nie jest kobietą. Siła jest równością.
Czy zatem, skoro średnio w kobiecość wierzę, nie czuję się kobietą? Ależ czuję się, i to bardzo! Jak więc realizuję swoją kobiecość? Wsmarowując malinowy mus do ciała? Nie, to nie jest przyspawane do kobiecości. Gotując Maćkowi obiad? O rany, absolutnie nie, ja po prostu lubię gotować, to nie ma nic wspólnego z płcią (no i spaghetti Maciek robi lepsze). Będąc wśród syrenek? O, to już bliżej… nie, jednak nie, za siostrzeństwem stoi już opisane tu wsparcie, a nie płeć. To może mając macicę? Bardzo śmieszne.
Kobiecość istnieje, ale wymyśliliśmy ją sobie. Ale istnieje. Ale wymyśliliśmy. Na szczęście życie to taka fajna gra, w której sami decydujemy, która karta paruje się z którą. Czasem na wylosowanym bloczku znajduje się zakochanie, czasem – oferta last minute, czasem – rak. Najważniejsze jest jednak to, co się do tego dopasuje.
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)
Szanowna Ago, czy myślałaś o wydaniu kolejnej książki, tym razem z postami z tego bloga? Z pewnością skutecznie pomogłaby wielu ludziom, w tym mnie.
Nieczęsto po przeczytaniu książki, człowiek do niej wraca, ze względu na ilość ciekawych pozycji, które wciąż czekają w kolejce. Tutaj byłoby inaczej – uwielbiałabym mieć ją zawsze pod ręką i móc po nią sięgać w razie potrzeby, przypominać sobie najbardziej budujące, wrażliwe i wartościowe treści, które uzależniająco stawiają z powrotem na nogi.
Będę czekać (w międzyczasie nadal czytając treści online)!