Jak dowiedziałam się, że mam raka?
„Dobry wieczór, pani Agnieszko, jest już wynik cytologii. Niestety najprawdopodobniej ma pani raka. Proszę przyjść jutro do gabinetu” – te słowa, wypowiedziane przez telefon, przez praktycznie obcą osobę, we wtorek po dwudziestej… zmiotły mnie z planszy.
Pamiętam tylko, że osunęłam się z łóżka na podłogę i zaczęłam zanosić się płaczem. Choć od tamtej chwili przeżyłam trzy operacje, cztery wlewy chemioterapii, dwadzieścia kilka naświetlań oraz – w międzyczasie – wiadomość, że rak wrócił, nigdy nie bałam się tak jak tamtej nocy. To jak najgorszy sen lub raczej przełączenie się na życie jakiejś innej osoby. Całkowicie znienacka, bo do tamtego wtorku nie miałam pojęcia, że rak może rozwijać się bezobjawowo, przy pełni sił, bez podobnych przypadków w rodzinie, u ledwie trzydziestoletniej kobiety.
Z wizyty, która odbyła się kilkanaście godzin później, niewiele pamiętam. Zadawałam losowe pytania typu „czy będę łysa” i „czy mogę umrzeć w ciągu kolejnego pół roku”. Swoją drogą, w odpowiedzi i tu, i tu padło „może się tak stać”. Dostałam skierowanie na pobranie wycinków oraz malutką karteczkę z nazwiskiem: Paweł Szymanowski. Nie miałam siły wyjść z gabinetu – Maciek musiał mnie wyprowadzać, właściwie prawie wynosić. Z drogi powrotnej kojarzę jedynie wycie na cały korytarz. Moje wycie. W tamtą środę po raz pierwszy (z sześciu – wszystko opowiem w tym i kolejnych odcinkach) dowiedziałam się, że mam raka. Numer dwa szykował się już na czwartek.
Do doktora (a dziś już profesora) Szymanowskiego udało mi się bowiem umówić nazajutrz – z czwórką łamaną na piątkę w skali PAP nie było to specjalnie trudne. Wizyta wyglądała zupełnie inaczej, choć omawialiśmy tę samą kartkę. Znów dowiedziałam się, że mam raka, ale w taki sposób, że wyszłam z gabinetu o własnych siłach, z planem działania, datą zabiegu i całkiem niezłą dawką nadziei. Pan doktor spokojnym głosem wyjaśnił, że dopóki nie mamy wyników histopatologicznych, nie jest pewne, że to rak, a nawet jeśli, to istnieją naprawdę skuteczne sposoby leczenia. Polecił skupić się na tym, co wiemy na pewno i wyjaśnił, że w mojej sytuacji pobieranie zaledwie wycinków jest ryzykowne. Zaordynował konizację, czyli ścięcie cieniusiej warstewki nabłonka z całej szyjki i abrazję, a więc zrobienie tego samego w reszcie macicy.
Komórki przednowotworowe lub nowotworowe rozwijają się na powierzchni szyjki. Szymanowski, który wiele lat uczył się i leczył w Niemczech, wyjaśnił mi, że w Polsce w ramach konizacji często wycina się sporą część szyjki, niejako na wszelki wypadek. Taka głęboka konizacja może skutkować problemami z donoszeniem ciąży, ponieważ szyjka nie umie już zamykać się tak jak wcześniej. Lepsza jest zatem konizacja płaska, w razie potrzeby po prostu powtórzona.
Zabieg miałam nazajutrz, w piątek – termin trafił się przypadkowo. Sama konizacja i abrazja trwały kwadrans, cała procedura – niewiele ponad godzinę. Materiał, który pobrano (tzw. konizat), przesłano następnie do laboratorium, by orzec, czy to rzeczywiście rak. Na dwa tygodnie oczekiwania na wynik czas po prostu stanął. Wszystko było filmowo spowolnione, egzotycznie dziwaczne, oddzielone ode mnie grubą szybą lęku. Wiedziałam, że jeśli w konizacie nie będzie komórek rakowych, sprawa jest zakończona lub ewentualnie (jeżeli komórki dysplastyczne, czyli przednowotworowe będą na linii cięcia) zabieg będzie trzeba powtórzyć i tyle, zostaje tylko nauczka. Jeśli jednak okaże się, że to rak – zacznie się prawdziwy koszmar. Niestety tak właśnie się stało – w konizacie odkryto komórki inwazyjnego nowotworu złośliwego. Trzeci raz dowiedziałam się, że mam raka szyjki macicy – teraz już na sto procent. I się zaczęło…
Na temat okresu cytologii i konizacji zrobiłam zdjęcie, na którym przeglądam się w witrynie. Początkowo byłam pewna, że postać w odbiciu symbolizuje moje lęki, tak łatwo mogące stać się straszną rzeczywistością. Wkrótce jednak zrozumiałam, że to opowieść o stereotypach. Raka znałam z filmów (w których łyse osoby z podkrążonymi oczami zawsze umierają) i mediów (Kora, wokalistka Roxette, Steve Jobs – wszyscy zmarli). Retoryka, którą wdrukowała mi kultura, pełna była przegranych walk, cichych i bezwzględnych nowotworowych zabójców, odliczania i haseł „nic już nie możemy zrobić”. Wszędzie tam człowiek z rakiem wygląda jak w tej witrynie.
Ale rak jest chorobą przewlekłą. Wiele osób ma szczęście wrócić do zdrowia na wiele lat. Statystyki nie przewidują przyszłości, a przypadki innych osób nie są lustrem, odbijającym moją przyszłość. Mamy całą gamę lekarstw na raka. Owszem, czasem umiera się szybko i w cierpieniu, ale często na tego raka nie umiera się wcale. Z rakiem się nie walczy, nie przegrywa. Z rakiem się żyje. Raka się leczy. Niestety na raka nie da się przygotować. Wierzę jednak, że można zdobyć na tyle dużo wiedzy i pełnej nadziei inspiracji do życia, że tragizm tego wydarzenia będzie choć ciut mniejszy. Dlatego tu jestem.
Ponad cztery lata później, w ubiegły czwartek, przemawiałam do dwustu osób – ginekologów, ginekolożek, fizjoterapeutów i fizjoterapeutek uroginekologicznych. „Wiem, że często czują państwo, że najuczciwiej byłoby przekazać złe wieści jak najszybciej, ale wtorkowy wieczór czy piątkowe popołudnie nie jest dobrym wyborem, ponieważ wtedy nic z tym nie można zrobić – można tylko płakać”, powiedziałam ze sceny. Być może zaczęłam zajmować się patient experience, bo tak uderzył we mnie ten kontrast pomiędzy zachowaniem lekarki, której jedynymi dobrymi krokami było zrobienie mi cytologii i przekazanie karteczki z nazwiskiem, a pełnym spokoju i budowania (niefałszywej) nadziei postępowaniem doktora Szymanowskiego?
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)