Co czułam po diagnozie „rak”?
Czekanie na wynik histopatologiczny konizatu z szyjki macicy byłam w stanie zrealizować na trzy sposoby: próbując przewidzieć przyszłość, osuwając się w szaleństwo lub resztkami sił starać skupiając się na faktach. Pierwsza opcja była idiotyczna – skoro lekarz za nic nie był w stanie mi czegokolwiek więcej powiedzieć, to wyniku tym bardziej nie mogłam przecież wyczytać z zapewnień przerażonych koleżanek, internetu czy swojego odbicia w lustrze. Sposób drugi, czyli rezygnacja na dwa tygodnie z życia, by płakać i gryźć wargi do krwi, też była bez sensu. Najmądrzejsze było zatem powtarzanie sobie „nie znam jeszcze wyniku” i życie normalnie. Gdybym jednak napisała, że realizowałam głównie trzecią opcję, paskudnie bym skłamała, bo wielokrotnie próbowałam wyczytać wynik w lustrze i słowach koleżanek, co rusz gryzłam wargi do krwi. A w przerwach żyłam dotychczasowym życiem. Lub raczej próbowałam.
Wreszcie przyszły wieści – najgorsze z możliwych. W poprzednim odcinku pisałam, że o swoim raku dowiedziałam się w sumie sześć razy. To jednak właśnie ten numer trzy jako pierwszy dał mi cholerne sto procent. Nowotwór złośliwy szyjki macicy, komórki raka inwazyjnego, carcinoma cervicis uteri, C53.0 – wszystkie te określenia znaczyły wtedy to samo, lecz każdy synonim był równie rażącą, moją prywatną bombą atomową. Przez pierwsze kilka dni zdawało mi się jednak, że znajduję się w kapsule, która na skutek wybuchu pędzi w przestworzach, ale ja, przedziwnym trafem, jestem w niej bezpieczna. Wobec tego, obwieszczałam wszem wobec, że kto, jak nie ja, że skopię rakowi tyłek i że czekam na najostrzejsze żarty o raku. Do czasu, aż kapsuła pękła.
Pozornie bezpieczna kapsuła ma w psychoonkologii swoją nazwę – wyparcie. Jako pacjentka, wspierająca inne pacjentki, znam to również z innej strony – z telefonów „znalazłam twój numer w internecie, jestem tuż po diagnozie i… właściwie nie wiem, czemu dzwonię, przecież dam radę, jestem fajterką, ten rak to mnie nawet nie martwi”. Nie każda osoba przez to przechodzi, a nawet jeśli, nie każda w taki sposób, no i ja oczywiście nie mam kompetencji, by kogokolwiek psychoonkologicznie podsumowywać, jednak w takich chwilach czuję emocje, które znam aż za dobrze – emocje z kapsuły.
Po pęknięciu mojej kapsuły, kilka dobrych dni po tej stuprocentowej diagnozie, pojawiły się cztery emocje, które przedstawiłam na fotografii z zacisza naszej ówczesnej sypialni.
Najbardziej przerażająca jest postać, leżąca na podłodze. Prezentuje histerię bez opamiętania. Jej usta dławi krzyk „dlaczego ja”. Ta najstraszniejsza emocja przyszła tylko kilka razy, może cztery lub pięć. Paradoksalnie, nie wspominam jej strasznie źle – krzyk i płacz miały w sobie coś uwalniającego. Poza jedną sytuacją, gdy pękłam na zakupach spożywczych, histerie przeżywałam w samotności, wijąc się po podłodze w przedpokoju. Doskonale bowiem zdawałam sobie sprawę z tego, że ten widok przeraziłby moich najbliższych.
Aga z misiem chowa się połowicznie za drzwiami, chyba mając dziecinną nadzieję, że skoro ona nie widzi nikogo, to i jej nikt – nawet rak – nie dostrzeże. To już jednak nie kapsuła, czyli wyparcie, tylko moje wewnętrzne dziecko. Oto stała mu się krzywda i potrzebuje opieki, przytulenia, pluszaka, pogłaskania po głowie. Muszę przyznać, że ta Aga bardzo dobrze sprawdzała się w przechodzeniu przez raka – wysyłała bliskim jasne komunikaty dotyczące dróg pomocy, grzecznie stawiała się na wizyty lekarskie. Stopniowo dochodząc do zdrowia, ta odsłona mnie prezentowała dziecięcą radość i odwagę do dążenia do bycia szczęśliwą. Zostawiłam ją sobie – jest bardzo przydatna, choć oczywiście nie samowystarczalna.
Sympatią nie darzę postaci z laptopem. To mój lęk, wpisujący w wyszukiwarkę kolejne słowa lekarza, szukający przepowiedni przyszłości, zaczynający każde zdanie od „a co, jeśli”: a co, jeśli mam przerzuty, a co, jeśli trafię do hospicjum, a co, jeśli umrę. Ten sam lęk, który kazał mi otwierać laptopa i czytać o najgorszym, zmuszał mnie to przerywania tych poszukiwań. Lęk pojawiał się nagle, pod wpływem najmniejszych impulsów. Momentalnie wylewał się na wszystkie myśli i procesy. Bardzo ciężko go było uciszyć. Po ponad czterech latach wciąż wraca do mnie przed każdym większym badaniem obrazowym.
Najmniej zjawiskowa wizualnie jest emocja tak naprawdę najbardziej przejmująca. Postać z pustym wzrokiem to smutek. Problem ze smutkiem polegał na tym, że nie miał rewersu. Poprzednie emocje były dwustronne: histeria stanowiła ujście, wewnętrzne dziecko – ostoję i okno na pomoc, a lęk mimo wszystko był opcją na dialog. Dojmujący smutek prowokował natomiast pytania, wiodące do rzeczy zbyt namacalnych, dojrzałych, chłodnych, bez spekulacji. Bezczelnie sugerował, że jest, jak jest, gdy ja na to „jest, jak jest” zupełnie nie byłam przygotowana. Dziś podejrzewam, że jego ukryty rewers powolutku wiódł mnie do asymilacji choroby, jednak wtedy wcale tak to nie wyglądało. Leżałam więc tak i leżałam, w środku nocy czy dnia, patrząc w przestrzeń zdominowaną przez swoją nową, onkologiczną prawdę.
Niestety padłam ofiarą typowego po diagnozie myślenia „najpierw muszę pozbyć się raka, później zajmę się głową”, zamiast wziąć się za obie te rzeczy jednocześnie, co proces leczenia przyśpiesza, a nie spowalnia. Wreszcie jednak zrozumiałam rolę profesjonalnej pomocy psychoonkologicznej i uwierzyłam, że najlepsze wsparcie najbliższych nie podoła rakowemu wyzwaniu i potrzeba kogoś, kto się na tym najzwyczajniej w świecie zna. Dziś na lewo i prawo polecam konsultacje w szpitalach i fundacjach, psychoonkologiczne telefony zaufania, Terapię Simontonowską, specjalistyczne grupy wsparcia. Na raka bowiem choruje nie tylko ciało, wszechobecne namawianie do bycia silną nie pomaga, gdy raka trzeba opłakać, okrzyczeć i osmucić, a emocje, z którymi przychodzi się zmierzyć tuż po diagnozie, są niewyobrażalnie trudne. Wszystkie je pamiętam, jakby to było wczoraj.
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)