O raku i macierzyństwie
„Cuda się zdarzają, może zajdziesz w ciążę, nigdy nie mów nigdy”
„Ja osobiście wybrałabym gorsze rokowania, ale możliwość urodzenia dziecka”
„To straszne, że wycięli Ci macicę… a powiedz, zdążyłaś?”
„Człowiek może nazywać się człowiekiem, tylko gdy stanie się rodzicem”
„Baliśmy się, że będzie ciężko mieszkać obok Was, bo nie lubicie dzieci”
„Masz dzieci, więc masz dla kogo żyć”
Zakładając ten blog, wiedziałam, że przyjdzie czas na ten tekst. Wciąż jednak nie byłam gotowa – zbierałam myśli, doświadczenia i wypowiadane do mnie lub w moim towarzystwie zdania, których nie mogę wyrzucić z głowy. Najmocniejsze sześć z nich wypisałam powyżej, w równym rządku. Niektóre mnie zirytowały, inne uradowały, jeszcze inne zasmuciły bądź zdziwiły. Wszystkie jednak okazały się niezwykle stymulujące, przez co zdecydowałam, że to one wyznaczą drogę mojej wypowiedzi. Stworzyłam schemat, który pozwoli mi przewrócić kolejny mur i opowiedzieć Wam o raku, mnie i, tym razem, macierzyństwie.
O leczeniu raka i macierzyństwie w ogóle
„Cuda się zdarzają, może zajdziesz w ciążę, nigdy nie mów nigdy”
Kilka tygodni po histerektomii, czyli operacji wycięcia macicy, odwiedził nas daleki znajomy. Przybył biznesowo, ale, ponieważ się lubimy, a o mojej chorobie wiedział z mediów społecznościowych, odbyliśmy na koniec kurtuazyjną pogawędkę. Mężczyzna kulturalnie spytał o moje samopoczucie, wyraził żal i gotowość pomocy. Tak się składało, że jego żona była akurat w ciąży. Zapytałam o termin rozwiązania, chyba nawet pogratulowałam. Na tym rozmowa powinna się skończyć, jednak nagle, już w przedpokoju, zostaliśmy z Maćkiem spytani o to, co wobec tego z nami. Miałam wtedy w głowie niezły kocioł – w obliczu utraty, było mi przykro, kiedy myślałam o macierzyństwie. Odpowiedziałam, że niestety nie mogę fizycznie zajść w ciążę, a inne możliwości zostania matką są bardzo trudne, ale, póki co, odsuwamy te myśli, skupiając się na rekonwalescencji oraz wynikach badań. „Kto wie, może zajdziesz w ciążę”, wypalił znajomy. „Nie, nie zajdę, to niemożliwe”, wycedziłam przez zęby, porozumiewawczo patrząc na Maćka. „Cuda się zdarzają, kto wie, nigdy nie mów nigdy”, zostałam ostatecznie skwitowana. Miałam dwie możliwości: złamać tabu i wyjaśnić znajomemu, że moja pochwa kończy się jak kieszeń w spodniach, a sperma, przepraszam za ostre słowa, odbija się jak lane z impetem do kieliszka wino, albo dygnąć i ładne się pożegnać, zachowując relację praktycznie nietkniętą.
Co odpowiedziałam?
Pewnie spodziewacie się, że udzieliłam znajomemu lekcji ginekologii, stosując barwne metafory i machając wytatuowanymi rękami. Nic z tych rzeczy. Bezradna, powiedziałam coś w stylu „no… nie… no… kto wie”. Maciek otworzył drzwi, pożegnaliśmy się i tyle.
Jak teraz chcę to wyjaśnić?
Po głębokim przemyśleniu sprawy muszę przyznać znajomemu jedną rzecz – w jego pytaniu była szczera nadzieja na moje wyzdrowienie oraz przekonanie, że ludzie z rakiem są nadal przede wszystkim ludźmi, którzy mogą skupiać się na innych celach życiowych niż tylko to, by dążyć do remisji. Tak, to realny problem – w przypadku pacjentek i pacjentów onkologicznym często przemilcza się temat potencjalnego rodzicielstwa, jakby jedynym przedmiotem zainteresowania takich osób były kontrole onkologiczne, a na dalekosiężne plany nałożona była płachta z napisem „hola-hola, jakie dzieci, możesz umrzeć i co, osierocisz je?”. Ciało osób w remisji jest jednak często zdolne do spłodzenia potomka oraz do wychowania go. A umrzeć, przepraszam bardzo, może każda i każdy, niezależnie od liczby, wieku i płci dzieciaków. Wspieram zatem plany prokreacyjne osób z diagnozą onkologiczną, badania i programy związane z płodnością po chemioterapii oraz, tak zwyczajnie, ludzkie marzenia.
Sprawa jest równie, choć w inny sposób, skomplikowana, gdy dzieci są już na świecie. Rodzicowi, który choruje, przychodzi zmierzyć się z niełatwymi sytuacjami. Trzeba odbyć z dzieckiem rozmowę o raku (Adrianna Sobol świetnie tłumaczy, jak to zrobić), a może i o śmierci. Co ciekawe, wielu rodziców żyje w przekonaniu, że skrzętnie ukrywają chorobę przed córkami i synami, podczas gdy często dzieci widzą i wiedzą o wiele więcej, niż się wydaje. Każda mamusia i każdy tatuś chcą jawić się jako oparcie, a gdy sami wymiotują, płaczą, boją się i nie mają siły na podniesienie kubka z herbatą, w ich głowach pojawia się strach o dziecko i wstyd. Nie jestem matką ani psychoonkolożką, ale pozwolę sobie zwrócić się do rodziców z rakiem. Hej, Twoim zadaniem nie jest bycie siłaczką, siłaczem, tylko mamą lub tatą. Ludzie czasem chorują, boją się i łysieją przez leki. To trudne, ale do pomocy są bliscy i specjaliści, a dzieci są silniejsze i mądrzejsze, niż może się wydawać. Rak to przewlekła choroba całej rodziny, niestety, ale da się przez nią przejść, niezależnie od tego, z czym to się wiąże!
Osoby z rakiem ginekologicznym po leczeniu niestety już prawie nigdy nie mogą zajść w ciążę. Operacje onkologiczne mają na celu wycięcie raka i czego tylko się da, by mieć jak największą pewność, że w organizmie nie zostały komórki rakowe, które mogłyby się rozwinąć w kolejne ogniska i guzy. W przypadku raka szyjki macicy, raka endometrium czy raka jajnika prawie zawsze usuwa się zatem macicę, najczęściej wraz z szyjką, jajnikami i jajowodami. Zostaje skrócona pochwa, której szczyt zaszywa się jak tę kieszeń w spodniach. Nie ma zatem fizycznej możliwości, by podczas seksu waginalnego doszło do zapłodnienia. Warto wiedzieć, że także i chemioterapia sama w sobie może spowodować problemy z płodnością.
W łagodniejszych przypadkach raka szyjki macicy, a za taki byłam początkowo uznawana, pozostawia się jajniki, podwiązując je nieco wyżej, by ewentualna radioterapia ich nie uszkodziła. Zostawienie jajników ma na celu uratowanie gospodarki hormonalnej, natomiast, co warto wiedzieć, jajniki te wciąż są zdolne do uwalniania komórek jajowych. Nawet jeśli połączonoby taką komórkę z plemnikiem invitro, nie ma jednak gdzie umieścić zarodka – nie ma macicy.
Jestem osobą po histerektomii. W 2018 usunięto mi macicę z szyjką i jajowody. Po roku okazało się, że moje jajniki również zajęte są przez nowotwór. Nikt się tego nie spodziewał – na świecie były jedynie pojedyncze przypadki takiego przerzutu. Niezwłocznie usunięto mi oba jajniki. Jestem całkowicie niepłodna i to jest fakt. Mówię ‘niepłodna’, bo wolę to słowo od ‘bezpłodna’ – lepiej zwracać uwagę na niemożność, a nie brak.
O macierzyństwie upragnionym lecz utraconym
„Ja osobiście wybrałabym gorsze rokowania, ale możliwość urodzenia dziecka”
Kiedy dowiedziałam się, że mam raka, mój lekarz spytał mnie o plany reprodukcyjne. Odpowiedziałam, że nie podjęłam nigdy ostatecznej decyzji o swoim rodzicielstwie i nie bardzo potrafię odpowiedzieć. Zakładając jednak, że pyta, bo istnieje jakaś opcja zachowania płodności, dodałam, że chciałabym poznać jego reakcje na obie możliwe odpowiedzi. Doktor powiedział, że gdybym chciała urodzić dziecko, to musiałabym jak najszybciej zajść w ciążę, a po porodzie od razu usunięto by mi macicę. Skonfundowała mnie ta informacja – jak to? Przecież tak śpieszymy się z badaniami i planowaniem operacji, żeby rak nie zajął innych narządów, a teraz miałabym odłożyć ją na przynajmniej dziewięć miesięcy? Czy to nie pogarsza rokowań? Nie grozi śmiercią? I w ogóle, co to za wizja macierzyństwa, mieć w brzuchu i płód, i raka, a potem zostać z ciągle potrzebującym uwagi noworodkiem i po poważnej operacji jednocześnie, może jeszcze z przerzutami? Ku mojemu zaskoczeniu, lekarz odpowiedział, że ludzie decydują się na takie rozwiązanie, bo tak bardzo pragną rodzicielstwa. Nie mieściło mi się to w głowie do momentu, gdy poruszyłam ten temat ze starszą ode mnie o dwie-trzy dekady kobietą. Poznałyśmy się na chemioterapii. Pani miała trójkę dzieci i troje wnucząt. Powiedziała, że na moim miejscu podjęłaby inną decyzję, bo bycie matką to najpiękniejsze, co może sobie wyobrazić.
Co odpowiedziałam?
Tamta pani miała taką autentyczność w oczach, a o dzieciach i wnukach mówiła z taką miłością, że uwierzyłam, że można dokonać takiego wyboru. Pokiwałam głową i zapewniłam ją szczerze, iż rozumiem, że ma inne zdanie. Każdy ma swoje motywacje, cele i wartości. Nie mnie oceniać. Szanuję jej postawę.
Jak teraz chcę to wyjaśnić?
Znam kobiety, dla których najgorsza w chorowaniu na raka ginekologicznego jest utrata możliwości zajścia w ciążę. To naprawdę straszne – całe życie marzyć o macierzyństwie i przegrać tę możliwość w trakcie realizacji tego planu lub przed jej rozpoczęciem. Nie wolno bowiem sądzić, że kobieta, która urodziła dwoje dzieci i pragnęła trzeciego, powinna być mniej smutna niż ta, która nie zdążyła zostać matką. Obie cierpią. Jest mi niezmiernie przykro, że rak odbiera możliwość zajścia w ciążę tym, które i którzy do tego dążyli.
Może jednak nie wszystko stracone? Są przecież inne opcje na rodzicielstwo! Są, ale niestety albo trudno dostępne, albo niemożliwe do zrealizowania. Adopcja to rozwiązanie, wydawałoby się, najprostsze, ale trudno dostępne. Niestety nieuregulowana prawnie sytuacja większości dzieci w różnego typu placówkach oraz wyśrubowane oczekiwania wobec potencjalnych rodziców to przepis na ogromne trudności. Rozumiem, że dziecka nie można wydać do niesprawdzonego dokładnie domu, jednak poznałam kobiety z par, którym odmówiono adopcji, gdyż, mimo wieloletniego stażu związku, nie miały ślubu lub ślub nie był kościelny, a ośrodek, w którym miało dojść do adopcji, był zależny od Kościoła. Rozmawiałam też z panią, która adoptowała dziecko, by wkrótce dowiedzieć się, że maluch ma zaawansowane FAS. Realizowane przez nią macierzyństwo jest pełne miłości, ale i poważnych wyzwań. Kobieta powiedziała mi, że wiele dzieci w ośrodkach adopcyjnych ma FAS, ale często wychodzi to później. Nie każdy jest na to gotowy. Osobnym problemem jest to, jakie szanse na adopcję ma para, której jedna połówka ma w papierach nowotwór złośliwy. To, jak sami widzicie, ogromnie złożona sprawa. Bardzo chciałabym, żeby adoptowanie dzieci było prostsze i powszechniejsze. Nie mogę spokojnie myśleć o tym, że w wielu miejscach żyją dzieciaki, które nie mają kochającego domu. Tak nie powinno być.
Na tym możliwości dla osób z usuniętą macicą, ale bez jajników, się kończą. Jeśli masz jajniki, możesz zdecydować się na zapłodnienie invitro – komórki jajowe można pobrać z jajnika laparoskopowo, przez brzuch i w laboratorium połączyć z jajnikami. Tuż przed wycięciem jajników można też zamrozić komórki jajowe (proces ten nazywa się krioprezerwacją), czyniąc je użytecznymi w przyszłości. To opcje na bycie rodzicem także genetycznym. Problemem jest jednak brak macicy. Zarodek można umieścić w surogatce, wybierając opcję komercyjną, a więc płacąc osobie, która się zgłosi, albo opcję altruistyczną, dogadując się z siostrą, kuzynką czy przyjaciółką. Przeprowadzenie całości procesu jest jednak niestety w Polsce nielegalne. To rozwiązanie łączy się również z szeregiem problemów natury etycznej – od relacji między matką gestacyjną (tą w ciąży) a dzieckiem oraz matką genetyczną (dawczynią komórki jajowej) czy intencyjną (tą, która wychowa), aż po kwestie kontrolowania życia ciężarnej.
Zapłodniony zarodek można umieścić także w przeszczepionej macicy. Tak, taka operacja jest możliwa i wykonywana. To świetne rozwiązanie dla osób, które przeszły histerektomię z powodów nieonkologicznych. Z pacjentkami i pacjentami onkologicznymi sprawa nie jest taka prosta – by przeszczep się przyjął, potrzeba leków obniżających odporność, co może być zaproszeniem dla wznowy nowotworu. Co więcej, wszczepienie macicy z szyjką osobie z onkogennym wirusem HPV może skończyć się rozwojem kolejnego raka szyjki macicy. Mimo to taka opcja nie jest całkowicie niemożliwa dla osób z rakiem. To wszystko zależy. Rozwiązaniem przyszłości, na razie niemożliwym, jest również ciąża poza organizmem. Trwają badania na ten temat, czytałam o próbach z jagnięciem. Chodzi o to, że zapłodniony zarodek umieszcza się w czymś w rodzaju worka, pełniącego funkcję macicy. Brzmi obiecująco, ale i problematycznie w kwestii etyki.
Marzenie o własnym dziecku, gdy nie ma się macicy i jajników, a ma się raka, jest niezwykle trudnym tematem. Osobom w takiej sytuacji chyba najbardziej poradziłabym rozmowę z psychoonkolożką lub psychoonkologiem, w ramach wizyty indywidualnej lub w parze. Jeżeli ja miałabym wyrazić swoje zdanie, powiedziałabym, że adopcja czy inne sposoby są trudne, ale możliwe – zebrałabym siły, motywacje oraz morze cierpliwości i stawiłabym czoła wyzwaniu. Jeśli ta opcja nie wchodzi w grę, zastanowiłabym się, w jaki inny, zdrowy sposób można zrealizować swój instynkt macierzyński. Może pies lub kot? Jakiś wolontariat? Zmiana zawodu? Istnieją jednak osoby, dla których rak jest problemem, ale utrata opcji na rodzicielstwo – nie. O nich napisałam kolejną część.
O ludziach bezdzietnych z wyboru
„To straszne, że wycięli Ci macicę… a powiedz, zdążyłaś?”
Kiedy pierwszy raz ktoś spytał mnie, czy zdążyłam, nie miałam pojęcia, o co chodzi. Za drugim razem dopytałam jedynie dla pewności. Potem już od razu wiedziałam, co jest grane. Tak, po otrzymaniu informacji o mojej chorobie i tym, że wycięto mi macicę oraz jajniki, ludzie zadają takie pytanie i chodzi im o to, czy zdążyłam urodzić dziecko.
Co zwykle odpowiadam?
Mówię, że nie, nie mam ani dzieci, ani potrzeby ich posiadania. Niestety, połowa rozmówców po prostu mi nie wierzy. Kiwają głową ze zrozumieniem, w ich oczach widzę jednak coś na kształt politowania. No bo jak to tak, przecież każde życie dąży do tego, by mieć dzieci, prawda? A ja taką postawą pewnie pocieszam się, rekompensuję sobie skutki osobistej tragedii!
Jak teraz chcę to wyjaśnić?
Większość osób lubi kanapki z serem. Istnieje jednak pewna, dająca się procentowo zmierzyć, część społeczeństwa, która za nimi nie przepada. Powody są różne – jedni nie lubią sera, inni chleba, jeszcze inni kanapek w ogóle. Podobnie jest z rodzicielstwem. Nie, nie porównuję dzieci do kanapek, nie o to chodzi, proszę się nie burzyć. Mówię tylko, że mamy różne motywacje, cele, pragnienia, powody i zamiłowania. Zakładanie, że inni ludzie powinni chcieć tego, czego chcemy my lub co jest zgodne z jakąś tradycją, nie jest w porządku, ba, może być nawet niebezpieczne. Na świecie są i osoby, które pragnęły mieć dzieci, mają je i spełniają się w roli rodzica, i tacy, co nie chcą mieć potomstwa, więc go nie mają. Są też ludzie żałujący rodzicielstwa oraz ci, którzy marzą o dziecku, ale z jakichś powodów nie mogą go mieć.
Domyślam się, że przykładowej Marii, wieloletniej pacjentce kliniki leczenia bezpłodności, bardzo trudno jest zrozumieć Małgorzatę, która codziennie, gdy jej córeczka już zaśnie, płacze za swoim poprzednim życiem. Gosia też nie potrafiłaby postawić się na miejscu Marysi. Po wizycie u Anki i Piotrka, którzy zdecydowali się pozostać bezdzietni, Jola i Tomek, rodzice uroczych bliźniąt, długo rozmawiają w samochodzie o tym, jak smutno i pusto musi być w życiu ich przyjaciół. W tym samym momencie Ania poprawia poprzestawiane przez bliźniaki figurki na kredensie, mówiąc do Piotra, że nie wyobraża sobie mieć w domu maluchów. Jest Iga, która zawsze chciała mieć dzieci, ale zmieniła zdanie i jej koleżanka z pracy, Pela, która ma dokładnie odwrotnie.
Jest też Aga, która przez znakomitą większość swojego życia nie miała jednoznacznego zdania na temat własnego rodzicielstwa, ale z każdym rokiem pomysł na zostanie matką wydawał jej się bardziej obcy. Tuż po wycięciu macicy, zamroczona stratą, pomyślała przez chwilę, że szkoda jej tej możliwości. Możliwości… wyboru. Ba, nagle wydało jej się, że właściwie to od zawsze chyba chciała mieć te dzieci i to prawdziwa tragedia, że nie będzie mogła urodzić własnych potomków. W tym przeświadczeniu utrzymywali ją ludzie, powtarzający „rak, taka tragedia, a najgorsze to, że nie będziesz mogła mieć dzieci”. Wiesz, to tak, jak z lodami – jeśli w lodziarni wita Cię napis „brak truskawkowych”, to od razu się wściekasz, mimo iż bez tej tabliczki w życiu by Ci nie przyszło do głowy, że masz ochotę na truskawkowe. Po kilku miesiącach Aga otrząsnęła się i wróciła do siebie. Przypomniała sobie prawdziwą siebie. Siebie, która nie chce mieć dzieci. Rak ułatwił ostateczne podjęcie decyzji – muszę to szczerze wyznać.
Osoby niepłodne mogą bowiem być również, a może i przede wszystkim, bezdzietne z wyboru. Najważniejsze jest nie to, co na miejscu Marii zrobiłaby Gosia, zdanie Joli na temat macicy Anki czy co o zachowaniu Tomka myśli Piotr. Najważniejsze jest to, byśmy wzajemnie szanowali swoje wybory i wspierali się, niezależnie od tego, czym poskutkowały podjęte decyzje. Ludzie są bardzo różni – w internecie roi się od grup i stron dyskusyjnych, zrzeszających matki, ojców, bezdzietnych z wyboru, pragnących dzieci, żałujących rodzicielstwa i tak dalej. Zupełnie jak z tą kanapką z serem.
Jeszcze jedno. ‘Bezdzietna’ brzmi jak ‘bezpłodna’ – z pewnym brakiem, pozbawiona czegoś, niepełna. W języku angielskim funkcjonuje wobec tego nowa alternatywa dla ‘childless’ – ‘childfree’, czyli… niedzietna? Temat zostawiam otwarty.
O powodach mojego wyboru
„Człowiek może nazywać się człowiekiem, tylko gdy stanie się rodzicem”
Tuż przed diagnozą, na początku 2018, mojemu znajomemu urodził się syn. Mężczyzna zachwycał się ojcostwem. Muszę przyznać, że miło patrzyło się na niego i roześmianego szkraba. Widziałam, że kolega naprawdę realizuje się w roli taty. Podczas rozmowy na ten temat, gdy wyznałam, że do własnego rodzicielstwa jestem kompletnie nieprzekonana, usłyszałam kawalkadę argumentów za cudownością bycia rodzicem. Wpuszczałam to jednym uchem, by zanalizować niedbale i wypuścić drugim. Znajomy, zaślepiony, jak to określał, cudem narodzin, wydawał się wręcz oburzony tym, że w obliczu tego, jak uroczy jest jego synuś, nie biegnę do domu, by natychmiast się rozmnożyć. Zirytowało mnie to. Nie wyobrażam sobie, bym ja, przejęta, podniesionym tonem, próbowała przekonać go do tego, że bezdzietność jest lepsza niż posiadanie dzieci. Nie godzę się na to, by takie moje potencjalne zachowanie było niesmaczne, a jego OK – uważam obie te sytuacje za równoważne. Dziś ze znajomym już się nie kumplujemy. Istotne jest jednak to, że wtedy, podczas wymiany zdań przy łóżeczku, w pewnego rodzaju afekcie, powiedział mi, że człowiek może nazywać się człowiekiem, tylko gdy stanie się rodzicem. Bumerang tego zdania wrócił do mnie tuż po diagnozie i został na długą chwilę.
Co odpowiedziałam?
Przed rakiem miałam pałę z asertywności. Ignorowałam własne potrzeby i szacunek do samej siebie, myśląc, że to poprawna i właściwa droga do unikania konfliktów. Dziś wiem, że jest dokładnie odwrotnie – tylko empatycznie dostrzegając swoje i cudze potrzeby oraz szczerze wyrażając własne zdanie, mogę budować zdrowe i pełne szacunku relacje. Wtedy jednak, zirytowana, lecz zapędzona w kozi róg, ucięłam rozmowę, zmieniając temat i nie odkrywając kart. Zrobię to więc w tym momencie.
Jak teraz chcę to wyjaśnić?
Nie chcę mieć dzieci z wielu powodów. Żaden z tych powodów nie czyni mnie lepszą niż ktoś, kto chce mieć dzieci lub już je ma. Po prostu – jak z tą kanapką z serem – każdy ma swoje preferencje, swoją wizję życia, swoje plany, swoje marzenia. Sądzę, że najważniejszym powodem jest to, że na dłuższą metę nie lubię atmosfery, jaką generuje obecność dzieci: hałas i chaos w natężeniu znacznie poza moją skalą. Irytuje mnie nielogiczne zachowanie, powtarzanie w nieskończoność, infantylna tematyka rozmów, potrzeba ciągłej uwagi, bałagan, piszczenie przy jakichkolwiek większych emocjach. Po prostu nie lubię spędzać czasu w takiej atmosferze, tak jak nie lubi się bycia w centrach handlowych, dyskotekach, klubach muzycznych czy parkach rozrywki. Dzieci bywają dla mnie słodkie i urocze, lubię im się czasem przyglądać, nawiązywać z nimi kontakt. Bywa nawet, że świetnie bawię się w ich towarzystwie. Jeśli jednak do zabawy wkraczają brudne z czekolady twarze, zaślinione brody, pisk lub ton typu „zaraz się rozpłaczę”, ewakuuję się – to nie dla mnie.
Drugim powodem mojej bezdzietności z wyboru jest niezależność. W tym momencie leżę na hamaku w ogrodzie, pisząc ten tekst i popijając likier kawowy. Dziś miałam pracowity dzień: napisałam kilka maili, odbyłam rozmowę na temat własnej linii notesów, zrobiłam plan spotu społecznego, narysowałam ilustrację do publikacji medycznej, ugotowałam wegańskie curry i posprzątałam w szufladach w biurze. Taki miałam plan i jestem szczęśliwa, że nic mi go nie popsuło. Ba, jestem osobą ceniącą niezależność tak wysoko, że porzuciłam wiele rzeczywistych szans na pracę w genialnych studiach filmowych i agencjach dla prowadzenia jednoosobowej działalności i działania na własnym poletku. Niezależne podejście praktykuję we wszystkich dziedzinach życia. Wszystko lubię po mojemu: rytm dnia, dbanie o ciało i samopoczucie, moje pasje i hobby, pracę, karierę, ustawienie przedmiotów i mebli w domu. Przy dzieciach nie byłoby to bezpieczne. Macierzyństwo to drugi etat. Dzieci cały czas pochłaniałyby mnie i moje skupienie. Musiałyby być najważniejsze, czego pewnie bym pragnęła. Wszystko jednak kręciłoby się wokół nich, a mnie ledwie starcza czasu na realizacje własnych tematów.
Po trzecie, Maciek nie chce dzieci. Powtarza to od lat. Po czwarte, od zawsze mam problem z wizją bycia w ciąży i karmienia piersią. Po piąte, martwi mnie sytuacja naszej planety. Po szóste, boję się, że, tak jak osoby, których wypowiedzi widuję w internecie, utraciłabym własną tożsamość, pisząc „ząbkujemy” lub „zrobiliśmy pierwszą kupkę” – to bardzo możliwe w moim przypadku, bo mam tendencje do nadmiernego angażowania się w to, co robię. Po siódme, nie znoszę, gdy ktoś udziela mi porad, o które nie proszę, a gdy tylko ma się dziecko, zlatuje się cała masa osób, które lepiej wiedzą, co jak należy zrobić. Myślę, że te powody absolutnie wystarczają.
O moim stosunku do dzieci
„Baliśmy się, że będzie ciężko mieszkać obok Was, bo nie lubicie dzieci”
Na pierwszym spotkaniu wspólnoty mieszkaniowej padła myśl, by obok naszych domów urządzić plac zabaw. Większość uczestniczących osób, w tym ja i Maciek, zareagowaliśmy żywiołowo, negując ten pomysł – przecież mielibyśmy hałas tuż pod oknami przez całe lato, od rana do wieczora. Mam bowiem koleżanki, kochające matki, które mają place zabaw pod oknami i szczerze tego nie znoszą. Jakiś czas później, gdy zaprzyjaźniliśmy się z jednymi z sąsiadów – szczerymi, zabawnymi, taktownymi, cudownymi osobami z dzieckiem – usłyszeliśmy, że pierwotnie niezbyt entuzjastycznie zareagowali na wiadomość, że będą mieszkać blisko nas. Powodem była nasza reakcja na tamten pomysł z placem zabaw. Wszystko by się zgadzało, gdyby nie to, że my… lubimy dzieci!
Co odpowiedziałam?
Ponieważ moja sąsiadka jest jedną z moich ulubionych koleżanek i wiedziałam o tym od pierwszego wejrzenia, grzecznie wyjaśniłam to, co w tym momencie wyjaśnię i Wam.
Jak teraz chcę to wyjaśnić?
Ludzie nieustannie mylą stosunek do posiadania własnych dzieci ze stosunkiem do dzieci. To bez sensu – zupełnie jakby ci, którzy nie mają samochodu wyścigowego lub psa rasy husky, mieliby od razu tych wyścigówek lub psów nienawidzić. Lubię sporadyczny kontakt z dziećmi, a dzieciaki zwykle mnie uwielbiają. Czasem opiekuję się maluchami znajomych, przewijam pieluchy, wyjaśniam zawiłości świata dorosłych, przybijam piątki w małe łapki i leżakuję na dywanie, bawiąc się w Krainę Lodu. Mam pięcioro faworytów: Jasia, Franka, Kubę, Leona oraz Nelę i, naprawdę, w ogień poszłabym za tymi maluchami. Uważam, że w myśleniu dzieciaków jest magia, której brakuje większości dorosłych. Wiem, że to trochę przeczy moim rozmyślaniom z poprzedniej części, jednak, przyznajcie, że macie w swoim życiu sporo osób, miejsc, sytuacji i zjawisk, które na krótką metę, te konkretne, nawet lubicie, ale jednocześnie szybko macie ich dość.
Działa to również w drugą stronę – nie tylko to, że nie chcę mieć dzieci, nie znaczy, że ich nie lubię, ale i to, że je lubię, nie znaczy, że chcę mieć własne. Ilekroć trzymam na kolanach jakiegoś szkraba, od razu zaczynają się komentarze, wypowiedziane słowami lub wyrażone spojrzeniem: „widzisz, jak fajnie?”. Fajnie, ale Twoje, na momencik. Nie trafi do mnie argument, że odmieni mi się, gdy będę miała własne – dziecko to człowiek, a człowiek nie powinien być przedmiotem eksperymentu, czy mi się odmieni. Nie ukorzę się przed „ty też byłaś dzieckiem z twarzą brudną od czekolady” lub „dzieci takie są” – tak, byłam, owszem, są, ale co z tego? Przecież lubię je i akceptuję, ale nie oznacza to, że mam mieć własne, prawda? Ponownie – szanujmy siebie i swoje wybory, także nawzajem!
O… sensie życia
„Masz dzieci, więc masz dla kogo żyć”
To standardowe pocieszenie wypowiadane w stronę mającej dzieci osoby z rakiem. Słyszałam to w grupach wsparcia, na spotkaniach terapeutycznych, oddziałowych korytarzach. Dla mnie te słowa są, delikatnie mówiąc, okropne, bo czy to oznacza, że osoba, która nie ma nikogo bliskiego, nie ma dla kogo i po co żyć? Żyje się dla siebie, nie dla dzieci.
Co zwykle odpowiadam?
Do mnie tych słów nikt nie wypowiada, więc się nie wtrącam, choć kilka razy głośno zwróciłam uwagę. Chciałabym jednak powiedzieć o wiele więcej, co zrobię poniżej, w ostatniej części tego tekstu.
Jak teraz chcę towyjaśnić?
Czym właściwie jest instynkt macierzyński? Kto ma racje – ci, którzy mówią, że on istnieje, czy ci, co go obalają? Czemu ludzie decydują się na dzieci? Czego pragną? Uznania w czyichś oczach? Miłości, zwanej bezwarunkową? Przysłowiowej szklanki wody na starość? Tego oczekiwać nie wolno. To nie w porządku oczekiwać od drugiego człowieka konkretnych cech i spełnienia pewnych własnych oczekiwań, podczas gdy ów człowiek rodzica przecież nie wybiera. A może dobra dziecka? Psychoanaliza mówi, że nie ma nic bardziej destrukcyjnego niż pragnienie czyjegoś dobra, gdyż realnie jest to projektowanie własnych pragnień na drugim człowieku – nawet to do mnie przemawia. Może instynkt macierzyński, rodzicielski to w takim razie coś, co jest niewyjaśnione, ale kończy się cudowną misją oraz relacją, która może być pełna wsparcia i miłości? Dostrzegam to piękno, patrząc na mamy, tatusiów, dziadków, babcie i dzieciaki w każdym wieku.
Bardzo szanuję rodziny z potomstwem. Zdania rodziców na temat bezdzietnych również słyszę głównie pozytywne. W obie strony zdarzają się jednak wyjątki. Całe to wyśmiewanie „madek”, choć długo bawiło i mnie, teraz zaszło stanowczo za daleko. Także i rodzice, którzy nie szanują bezdzietnych, wstrętnie zarzucają im egoizm. Owszem, gdy dziecko jest już na świecie, warto przeznaczyć dla niego wystarczająco dużo czasu i uwagi – robiłabym tak, mając własne dzieci. Ale jeśli tego człowieka jeszcze nie ma, to zdecydowanie się na niego jest właśnie… egoizmem – to Twoja decyzja, według własnych pobudek, podjęta dla siebie – przecież nie można zrobić czegokolwiek dla kogoś, kto nie istnieje! Jednocześnie przypominam, że egoizm nie jest niczym złym. Egoizm może być zdrowy oraz dobry i właśnie taki przyświecał większości osób, które znam i które zdecydowały się na dziecko. Co więcej, teraz robią dla tych dzieci cudowne rzeczy, dając im ciepło, wsparcie i warunki do rozwoju – to ta cudowna misja.
To więc absolutnie nie tak, że migam się przed odpowiedzialnością czy poświęceniem. W moim życiu mam bardzo dużą odpowiedzialność za osoby potrzebujące pomocy i muszę być elastyczna do granic wyczerpującego poświęcenia – taką drogę wybrałam. Uważam, że nie brakuje mi altruizmu i empatii (tej ostatniej mam w nadmiarze), a mój egoizm mieści się w zdrowych normach. Nie czuję się samotna. Jestem bardzo szczęśliwa i nie brakuje mi dzieci. Ponownie zaznaczam: moja postawa nie jest lepsza niż inne. Żyjemy jednak w kulturze kultu dziecka i wiem, że do końca życia, gdy będę mówiła o mojej histerektomii, będą pytać, czy zdążyłam. Mam jednak nadzieję, że ten tekst wrzuci kroplę do morza potrzeb edukacji na temat raka, histerektomii i bezdzietności z wyboru.
To temat łatwo podlegający różnicy optyk, bo dotyczy osobistych, jednostkowych decyzji, więc jeszcze raz wypiszę wszystkie jego fakty i postulaty.
Histerektomia uniemożliwia zajście w ciążę. Nie mogę zajść w ciążę. Jestem niepłodna. Adopcja to nie hop-siup. Surogacja również. Istnieją osoby, dla których pragnienie bycia rodzicem jest ważniejsze niż własne życie. Istnieją osoby, które nie chcą mieć dzieci. Są też tacy, którzy żałują zostania rodzicem. Wszyscy jesteśmy równie wartościowi. To, że ktoś nie chce mieć własnego potomstwa, nie znaczy, że nie lubi dzieci. To, że ktoś lubi dzieci, nie znaczy, że chce mieć własne. Plany reprodukcyjne są sprawą osobistą – czasem warto ugryźć się w język. Osoba, która decyduje się na dziecko, robi to dla siebie. Gdy dziecko już istnieje, możemy robić wspaniałe rzeczy dla niego. Rodzicielstwo to ciężka i wartościowa praca. Osoby bezdzietne nie muszą być samotne, smutne czy niepełne. I wreszcie najważniejsze: każdy z nas ma dla kogo żyć – dla siebie.
__________
(i bądź ze mną na bieżąco)
Wspaniały tekst. Warto było go czytać o 3:00 nad ranem zamiast spać 🙂 A od ponad dwóch lat marnie sypiam, bo moje dziecię ma na pieńku z Morfeuszem. To chyba mówi samo za siebie 😉 Wspaniałości i zdrowia, życzę, Aga 🙂
Hej, bardzo ciekawy tekst. Często czytam teksty ludzi nieposiadających dzieci, bo kiedyś sama nie byłam przekonana do bycia mamą a potem zmieniłam zdanie. Rozumiem większość argumentów na “nie”, jednak niektóre z nich za każdym razem, prawie w każdym tekście się powtarzają i zastanawiają mnie. Naprawdę nie jest tak, że ludzie posiadający dzieci lubią chaos, dramaty, piszczenie, umazane czekoladą gęby, bezustanne chorowanie, bezsenne noce, bałagan i zależność od małego terrorysty 24h na dobę. Jest wręcz odwrotnie, znakomita większość rodziców też tego nie cierpi i ledwo znosi. Może warto o tym wspomnieć, a przynajmniej nie zapominać. Dlatego myślę, że argument na “tak” to coś dużo większego, coś co sprawia, że rodzic mówi: okej nie cierpię tych różnych mniejszych i wiekszych niedogodności, ale jestem w stanie zaakceptować je, znieść je przez następnych kilka-kilkanascie lat, gdyż mam inny – dla mnie – dużo “ważniejszy” powód na “tak”. Osobiście nie zaznałam nigdy tak głebokiej więzi z żadną inna istotą ziemską, jak z moją córką. Obawiam się, że to naprawdę coś, co da się zrozumieć tylko przez doświadczenie tego. Nie piszę tego z arogancją, po prostu sama byłam tym niesamowicie zaskoczona i nie potrafiłabym siły tego uczucia opisać słowami osobie niedzietnej. Ale rozumiem też, że można nie chcieć dziecka, być wewnętrznie przekonanym o słuszności tej decyzji. W sumie nic nikomu do tego i smutne jest, że w 2024 nadal musimy to ludziom tłumaczyć.